2.11.2010

SPOKÓJ I CISZA

 

bg_11

Palmi Ranchev

 

Prawdopodobnie na początku pukali i dopiero później zaczęli uderzać pięściami i kopać w wiórowe drzwi.

– Nie bój się! – uprzedziłem panienkę siedzącą z rozłożonymi nogami na fotelu przy ścianie. – Szukam miejsca, w którym to zrobimy.

– Jak mam się nie bać! – krzyknęła – Od kiedy krążysz dookoła? Normalne, że pomyślałam, że popadłam na kolejnego psychopatę.

– Nie mogę tego robić wszędzie.

– Rozumiem, że ci nie staje. Ale mnie też musisz zrozumieć.

– Z powodu tego na zewnątrz?

– Zadzwoniłam do niego, bo się przestraszyłam.

– Zadzwoń jeszcze raz, proszę cię.

– Nie wiem jak zareaguje. Możliwe, że mnie spoliczkuje. Chyba rozumiesz, przez zbędną trwogę?

– Zapłacę jeszcze dwadzieścia lewów. Wystarczy?

– Zaraz się dowiemy – powiedziała i zaczęła szeptać do swojej komórki.

– Wszystko jest okey! Zrobimy to, gdzie sobie zażyczysz.

– Miejsce zawsze jest inne. Czasem to ten sam fotel, w którym siedzisz. Innym razem to przeciwległy koniec pokoju. Uważasz, że to odchylenie? Perwersja. Stan chorobowy.

– Nie wiem.

– Powiedz, mimo wszystko. Jakie jest twoje zdanie?

– Wolę standardowe.

Podobał mi się spokojny ton, jakim omawiała wynikłe problemy. I w ten sam sposób, nawet jeszcze spokojniej, spróbuję wyjaśnić, dlaczego zamawiam sobie panienki. Podstawową przyczyną jest ich punktualność. Znalezienie odpowiedniego miejsca, gdzie „skonsumuję”, jak to się mówi, zamówienie, jest dla mnie zawsze trudne. Ale mimo wszystko jest mi znacznie łatwiej, jeśli wiem, o której panienka przyjdzie. Siedzę na kanapie, palę papierosy i nastrajam się z drżącymi z wrażenia kolanami. Gdy usłyszę dzwonek, trzy razy tak, jak prosiłem, zawsze zbyt gwałtownie wstaję i zazwyczaj się zachwieję. Powitanie, badawcze spojrzenia – moje i jej, – którymi każde z nas próbuje określić, z kim ma do czynienia, tak, jak i wszystko pozostałe w tych pierwszych minutach, mija bardzo szybko. Nie nadaję temu szczególnego znaczenia. Nie oznacza to jednak, że z czasem zaczynam się czuć pewniej. Przeciwnie. Im bardziej zbliża się podstawowa i najważniejsza część doznania, tym bardziej tracę orientację. Taki byłem pół godziny wcześniej. Teraz wszystko jest zupełnie inne. Dałem początek, przeszedłem do istotniejszej części i oczekuję, kiedy będę w stanie działać.

Dalej krążyłem po pokoju. Nasłuchiwałem z mętnym wzrokiem, prawie zamknąłem oczy i zamarłem, żeby uwolnić się od wszelkiego zewnętrznego oddziaływania. Tylko czasem spoglądałem na nią – siedzącą w fotelu z uniesioną jedną nogą z ostro sterczącym w bok kolanem. Ubrana w te śmieszne majtki, które nazywają procami*. Jest trochę szersza w biodrach, niż lubię. Ma dokładnie trzy fałdy na brzuchu. Zarysowane i głębokie. Nienawidzę panienek, które mają więcej niż trzy fałdy. A zatem jej wygląd, jak to się mówi, był na szali. Raczej do wytrzymania i nie drażniła mnie. Od dawna ważniejsze było, kiedy oko, które przez cały czas śledziło mnie z tyłu i z góry, zamknie się. Wówczas brzęczenie ustanie, uspokoję się, stanę się znów normalnym człowiekiem i usłyszę upragnioną ciszę.

– Podobam ci się? – zapytała panienka i rozchyliła o jeszcze kilka stopni swoje uda. – Jeśli jesteś już gotowy, to zaczynajmy, co?

– Poczekaj jeszcze trochę.

– Nie ma sprawy – powiedziała, odwróciła się na bok, podniosła na fotel drugą nogę. – Chyba ci nie przeszkadza, że się porozbierałam?

– Jest mi potrzebne jeszcze tylko trochę ciszy – wyszeptałem wbiwszy wzrok w trójkątne, ostre i obwisłe piersi i podszedłem uważnie nasłuchując. – Czuję, że jestem blisko. To gdzieś tu!

– Rób, co chcesz. Zapłaciłeś – wiesz za ile czasu. Plus dwie dychy za niepokój.

– Potrzebuję jeszcze tylko kilka minut.

– Ostatnio tylko tacy mi się trafiają – wymamrotała. – Gdzie się podziali normalni mężczyźni?

Nadal chodziłem wzdłuż ściany. Przerażała mnie myśl, że znów coś powie. Pewnie, dlatego że wszystko zbyt się przeciągnęło, brzęczenie w mojej głowie stało się nie do zniesienia. To nie był zwykły dźwięk, do którego przywykłem, ale wiertarka elektryczna: bezlitośnie drążąca mój mózg. Na próżno próbowałem się skoncentrować. Wiedziałem, że przyczyną dźwięku nie jest realne spojrzenie. Zasłony są grube, mam żaluzje w oknach. Niemożliwym było, by cudze oko widziało co robię. Tym bardziej – z tyłu, i z góry, – bo tak przez cały czas go czułem. Spojrzenie, wiedziałem, było tylko odczuciem, że ktoś na mnie patrzy. I jak zazwyczaj mi się zdarzało w podobnej sytuacji, wkrótce powróciłem znów do sierpniowego popołudnia, kiedy po raz pierwszy usłyszałem ten dźwięk.

Spacerowałem w pobliżu Żelaznego Mostu, ważnego miejsca w moim dzieciństwie. Wahałem się, czy zejść do rzeki, czy wspiąć się na pobliskie wzgórza. Ruszyłem w górę, z pewnością, dlatego że było jeszcze za zimno na kąpiel. Minąłem rzadki lasek i szedłem dalej ku wzniesieniu, gdzie uwielbiałem wylegiwać się w trawie. Wspiąłem się na szczyt i prawie od razu zobaczyłem je po drugiej stronie – dwie kobiety – nagie i przepiękne. Pochyliłem się, aby mnie

* w języku polskim przyjęta z języka angielskiego nazwa stringi oznacza sznur – przyp. tłum.

nie zauważyły. Jedna była starsza i tęższa, a z drugą, którą uznałem za „moją”, byliśmy prawdopodobnie w tym samym wieku. Leżały na plecach z rozłożonymi rękami, na dwóch białych prześcieradłach. Po około pół godzinie, co mogło być połową roku lub wieku, tęższa leniwie, nie podnosząc się, obróciła się na brzuch. Jej duże piersi poruszyły się, zawisły ciężko i znów się uspokoiły, znalazłszy miejsce pod dwoma jej pachami, z których sterczały czarne włosy. Wtedy poczułem, że się duszę. Pragnienie wchłonięcia jak powietrza ich piękna, wdychanie go pełną piersią i do końca było oszałamiające i nie do wytrzymania.

Podparłem się na łokciach i oddychałem nierównomiernie. Nie rozumiałem, dlaczego zacząłem się cofać, czołgając się po wilgotnej trawie. Wstałem dopiero wtedy, gdy byłem już pewny, że obie mnie nie zauważą. Patrzyłem na swoje nabrzmiałe z przodu spodnie i było mi wstyd, że nie wytrzymałem dłużej. Myślałem sobie: do końca!... Powinienem zostać do końca!... Nie mając pewności, co to dokładnie znaczy w tym przypadku. Niepewnie pobiegłem z powrotem ku rzece. Zupełnie naturalnym wydało mi się, kiedy potknąłem się na stromiźnie, poleciałem do przodu – niebo się przeobraziło, stało się zieloną trawą – i znów niebem, gdy po raz ostatni przetoczyłem się przez ramię. Nie zabolało mnie, nawet nie czułem swojego ciała i nadal leżałem. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim w pełni doszedłem do siebie. Po podnieceniu i przerywanym oddechu, które przypominałem sobie jak przez mgłę – bardziej zdziwiony, że oddycham w ten niekontrolowany sposób, – nie pozostało ani śladu. Jakbym nigdy nie był w takim stanie. Wszystko niepostrzeżenie zmieniło się. Stało się zupełnie zwyczajne. W końcu zapatrzyłem się na jedną mrówkę, która błąkała się, nieustannie zmieniając kierunek ruchu i wciąż nie była zdecydowana dokąd iść.

Noc spędziłem w tym samym miejscu. Rozmawiałem całkiem cicho z tą mrówką o dwóch pięknościach – raczej dźwiękami i niedomówieniami niż dokładnie uporządkowanymi słowami – i moje podniecenie znów stało się nie do zniesienia. Znów oddychałem tak, że nie byłem pewny, czy to ja oddycham, czy ktoś bardziej potrzebujący powietrza używa moich ust i płuc. Wszystko wytrysnęło i długo trwało w rozlewającej się, miękkiej i uspokajającej intymnej wilgoci, która mnie połączyła ze wspomnieniem o popołudniowym upale. Obudziłem się lub zdawało mi się, że jestem przebudzony i, zdaje się, niemal od razu znowu zasnąłem. Rano nałożyłem ubrudzone trawą spodnie i bez śniadania ruszyłem w kierunku Żelaznego Mostu. Wydawało mi się, że jeśli powtórzę wczorajszą trasę, znów będę mięć szansę. I przeciwnie, każde zboczenie z drogi, oddali mnie od tego, co już przeżyłem. Byłem pewny, że moje staranie i nadzieje są daremne, kiedy znowu je dostrzegłem. Leżały bardziej z boku w najniższej części dolinki, a ja rozłożyłem się na swoim dawnym miejscu, podparłszy brodę na dłoniach i znów mogłem je obserwować, lub ukryć się, jeśli zajdzie taka potrzeba, za niewielką wypukłością. Jeszcze trudniej widocznym czyniła mnie trawa, która sterczała przed moją twarzą.

Wkrótce, nie słysząc szumu, ani nie widząc nikogo, poczułem, że nie jestem sam. Tak po prostu, byłem tego pewny. I mimo to zamknąłem oczy z nadzieją, że uwolnię się od tego nieprzyjemnego uczucia. Kiedy je otworzyłem, dostrzegłem jego postać w odległości około dwudziestu metrów. Leżał, jak ja, na brzuchu. Nie widziałem go zbyt wyraźnie. Był moim równoległym odbiciem z drugiej strony wzgórza i wyglądało na to, że był znacznie starszy. Jego nieoczekiwana obecność nie miała kto wie jakiego znaczenia. Próbowałem się przekonać, że prawie nic się nie zmienia, jeśli on będzie się odpowiednio zachowywał. Kobiety wytrzymałyby i więcej takich obserwatorów. Było wystarczająco dużo piękna dla nas dwóch. Było go nawet nadmiar. Zaledwie po kilku minutach byłem pewny, że obserwował kobiety tylko na początku. Przez pozostały czas, kiedy tańczyłem wzrokiem po ciałach dwóch nagich piękności, wpatrywał się we wzgórze, za którym byłem ja. Obraz wkrótce stał się znacznie bardziej wyrazisty. Jego poza tylko przypominała moją. Innymi słowy był aktywniejszy – odwrócony na bok, podparty na łokciu – drugą ręką glansował swoją krzywą laskę. Doprawdy dziwiłem się, jak mogłem nie zauważyć go od razu. Poczułem się jak w publicznej łaźni wśród brzydkich i odrażających mężczyzn. Wycofałem się na łokciach i kiedy obie kobiety nie mogły mnie zobaczyć, skoczyłem i zacząłem biec szerokim łukiem w jego kierunku. Obserwował mnie nadal jeszcze przez jakiś czas, nie poruszając się, później wstał i też pobiegł. Zauważyłem na wpół spokojny, że odległość między nami szybko się zwiększa. Choć byłem bardzo wściekły, chciałem go tylko przegonić dalej. I wrócić na wzgórek. W końcu zupełnie straciłem chęć, żeby go ścigać. Zakląłem raz na głos, żeby mnie usłyszał, a potem jeszcze raz, tylko do siebie. Obróciłem się do niego plecami i biegłem, na ile było to możliwe, po stromiźnie, wróciłem z powrotem. Byłem obecny na kolejnym wolnym i jeszcze bardziej leniwym obracaniu się na brzuch. Piersi zakołysały się, zawisły ciężko, po czym ułożyły się po bokach i znów się uspokoiły. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem brzęczenie. Tamten znów patrzył na mnie. Nie mogłem uwierzyć – co za bezczelność. Jeszcze bardziej wściekły niż za pierwszym razem wyczołgałem się na brzuchu do tyłu. Wstałem i pobiegłem w kierunku miejsca, z którego go przegoniłem. Tam nie było nikogo. Jedynie trawa była podeptana. Przeczołgałem się z powrotem i ponownie usłyszałem brzęczenie. Wkrótce nastała cisza, która wzniosła się, zatrzymała się wysoko nade mną, następnie uwolniona przestrzeń eksplodowała, wytrysnęła z dużą mocą i rozlała się w nieopisaną błogość. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że znalazłem, nie szukając go specjalnie, odpowiednie miejsce.

– Spróbujmy przynajmniej – zaproponowała naga panienka.

– Czekaj! Przecież zapłaciłem za dwie godziny.

– Chcesz, żebym zgasiła lampę?

– Nie, nie, lampa nie ma znaczenia – powiedziałem i westchnąłem z ulgą. – Oto moje miejsce na dzisiejszy wieczór.

Dźwięk zniknął – już przeczuwałem głęboką ciszę, stopniowe unoszenie się i taniec na jej tryskającej fontannie, – kiedy ponownie zaczęli walić w wiórowe drzwi. Znowu usłyszałem wiertarkę: brz – brz – brz – brz… Nie przestawała, pomimo że zatykałem dłońmi uszy. Wierciła i wbijała się w głąb i coraz bardziej w głąb. Nie byłem pewny czy to w uszach, w mózgu, czy po prostu w całej mojej istocie. Nie pojmowałem co się dzieje. Nie bolało mnie. Ale poczucie czegoś fatalnego i niedokończonego było takie, że ledwo wytrzymałem. Nie wiedziałem, co zrobić. Zaledwie po kilku sekundach moja głowa miałaby pęknąć od dźwięku. Panienka, jakby przeczuwając co się stanie, nieoczekiwanie zaczęła piszczeć. W końcu, po jednym silniejszym uderzeniu, wiórowe drzwi zostały przebite głuchym i krótkim dźwiękiem. Spuściłem głowę, zatkałem dłońmi uszy. I nie patrzyłem na niego – kimkolwiek by nie był ten, kto wszedł. Wyobrażałem sobie, że jego twarz jest taka sama jak tamtego, którego w dzieciństwie widziałem w oddali, a później ścigałem. Nie mając pewności co bym zrobił, gdybym go dogonił.

 

Przełożyły z bułgarskiego: Justyna Bancarzewska, Urszula Zapora

Redakcja: dr Mariola Mostowska

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW