15.08.2011

PSEUDONIM

 

bg_lang

Kristin Dimitrova

 

Lampka otwartej lodówki oświetliła część jego twarzy, razem z workami pod oczami. A po dwóch dobach bezsenności uwypuklały się one jak gipsowe ornamenty na fasadzie regionalnego teatru. Todor Badew przygładził do tyłu swe niegdyś brązowe loki byłego fana Led Zeppelin.

Sytuacja w lodówce nie odpowiadała jego srebrzystemu wyglądowi. Kiełbasa była w wieku podeszłym, mleko w proszku na ukończeniu, a to w płynie zmierzało ku wyschnięciu. Tylko chleb, wrzucony razem z folią do przegródki na warzywa, można było zjeść z masłem, wystarczyło przypiec go w tosterze. I mieć zdrowe zęby. Todor miał wspaniałe zęby, chociaż część z nich nie była jego. Chodził do najlepszych dentystów, nadal pływał dwa razy w tygodniu i raz w miesiącu odwiedzał go w domu wietnamski masażysta. Todor zadawał sobie wtedy trud włożenia ubrań do szaf, wyrzucenia popielniczek. W innych sytuacjach mu się to nie zdarzało, ponieważ w praktyce mieszkał w redakcji.

Kiedy rozmyślał nad posiniałym żółtym serem, z pokoju jego córki Albeny doleciał bezczelny recytatyw hip hopu, w którym – nawet przez ścianę – Todorowi udało się rozróżnić dużo obraźliwych słów, przewidzianych jako komplementy. Odkąd się rozwiódł, ona co tydzień przychodziła się z nim zobaczyć. Oznaczało to, że w piątek wieczorem zamykała się sam na sam z komputerem i w poniedziałek rano wychodziła z najszczerszymi wrażeniami pełnowartościowego kontaktu.

„Jestem zobowiązany to zrobić – pomyślał sobie Todor. – Choćby z powodu Małej jestem zobowiązany. Żyjemy w świecie bez prawdy, a kiedy nikt nie wie jaka jest prawda, nie ma jak naprawić zła”. Idea dobra i zła była dla niego stosunkowo nowa, lub być może od dawna zapomniana, ale on niewyraźnie łączył ją ze swym wejściem w jakiś okres patriarszy. Wiek naznaczony przerzedzonymi kontaktami płciowymi i obawami, że pewne rzeczy nigdy więcej mu się nie przydarzą. Tak, jakby świat odsunął swoje rozrywki, aby mu dać możliwość skoncentrowania się.

„Mała” wzmocniła basy, ale Todor nie zauważył, bo w swojej głowie miał własne. Jako dziennikarz w ważnej stołecznej gazecie, musiał przestrzegać jej polityki. W języku wewnętrznym oznaczało to, że nie ma prawa publikować kompromitujących faktów o pewnych osobach i pochwalnych faktów o innych. Oczywiście, ci pierwsi byli hojni dla gazety i jej szefów, w odróżnieniu od tych drugich. Do tej pory zasada ta przeszkadzała mu umiarkowanie. Sprzeciwiał się jej przed kolegami przy szklance piwa, jak i na wiosennej imprezie integracyjnej zespołu. Mimo wszystko uważał, by nie wygłaszać swoich opinii przed zaufanymi szefowej, którzy wyjaśniliby jej jaki buntownik kryje się w Dziale Wewnętrznym.

Teraz jednak w pierwszej szufladzie jego biurka znajdowały się dokumenty. Na pierwszy rzut oka nikt nie mógł ich powiązać, ale Todorowi nie potrzebne były dodatkowe wyjaśnienia. Z jednych jasno wynikało, że konserwacja instalacji elektrycznej pod miastem zostanie udostępniona prywatnej firmie, przy czym koszty będą doliczane do rachunków za prąd. Kopie protokołów pokazywały, że wśród kandydujących znajdowały się firmy na poziomie światowym, ale ich propozycje nie były wzięte pod uwagę. Inne strony ujawniały, że przetarg został, nie wiedzieć czemu, wygrany przez firmę, która zażądała najwyższą cenę. Była austriacka. Przynajmniej w oczach tych, którzy nie mieli pojęcia, kto jest kim w Bułgarii. A Todor wiedział, że jest ona własnością syna polityka, który wyznaczał reguły przetargu. Polityk ten współfinansował też gazetę, w której pracował Todor. Oczywiście robił to bez wiedzy ministerstwa finansów. Już za rok miasto miałoby się przekształcić w pańszczyźnianą własność z nową dziesięciną, chyba że ktoś napisałby konsekwentny i wyjaśniający artykułu na ten temat. Ale Todor nie miał jak tego zrobić.

– Co tak zawisłeś nad lodówką? Nie widzisz, że śmierdzi!

Córka ukłuła go dwoma palcami po obu stronach krzyża.

– Co? A, robię sobie inhalacje. Co powiesz, żebyśmy wyskoczyli zjeść pizzę?

Nie poczuł zapachu.

W pizzerii Albena dźgała lazanię i wpychała ją do ust razem z dużymi porcjami surówki z kapusty. Widelec kursował, przeładowany do skraju swych możliwości i od czasu do czasu jakieś sterczące warzywo turlało się na obrus.

– Spokojniej, udławisz się.

– Ja nie mogę być spokojna, jak ty. Ty godzinami piszesz sobie różne rzeczy w notesie, drzemiesz przed telewizorem. Dopiero co cię widziałam, jak wisiałeś przed lodówką. Nie mogę cię zrozumieć. A dziś z kolei wyglądasz na całkiem roztargnionego.

Ubrana była w kilka podkoszulek, jedna krótsza od drugiej, w pępku błyszczał kolczyk, a na głowie nosiła głęboki kaszkiet, nasunięty na jedną stronę. Przypominała bojowniczkę o prawa Afroamerykanek w Harlemie, przynajmniej według wyobrażenia MTV. Tylko że nie była czarna. I nie była Amerykanką. Aha, i nie walczyła o nic, chyba że o wspólną surówkę z kapusty na stole. Trwał międzynarodowy mecz i z jednego końca sali, spod szerokiego telewizora, słychać było grupowe okrzyki i westchnienia. Mimo, że była już dziewiąta, ani słońce całkiem nie zaszło, ani letni upał nie ustąpił. Przez otwartą witrynę było widać jak dwa wróble na ulicy kąpią się w kurzu. „Gdzie indziej?”, pomyślał Todor i nie wiedzieć czemu, pożałował sam siebie.

Opowiedział jej o swoim problemie. O tym, iż oczekuje się od niego, że obroni prawdę. Jedna z kandydujących w przetargu firm, oburzona jego wynikami, udostępniła mu pełny komplet dokumentów z nadzieją, że prawo zatryumfuje. Todor dziennikarstwem śledczym zajmował się od 20 lat, tylko że na ogół ciągle wykonywał zadania. Praktyka pomagała mu orientować się gdzie i co się zdarzyło po jednym nazwisku i połowie słowa. Nauczyła go jednak także z daleka widzieć podwodne skały, które mogłyby przeszkodzić ukazaniu się artykułu. Teraz z tym naręczem dokumentów w szufladzie pędził jak statek wprost wał ochronny portu.

– Też mi coś, po prostu puść artykuł o tym złodzieju i tyle – powiedziała Albena z pełnymi ustami.

– W naszej gazecie od razu go ściągną. Razem ze mną.

– Puść go w internecie.

– Zapewne na tym się skończy, ale kto tam zwróci na niego uwagę? U nas instytucje czytają gazety. Muszę go napisać dla jakiegoś innego wydawnictwa.

– Dawaj, w czym masz problem?

– Chyba się domyślasz, że jeśli mnie wyśledzą, od razu wylecę z pracy.

– No to wydaj go pod pseudonimem i potem, jeśli cię będą pytać, będziesz zaprzeczał.

Rozmowa, która na początku przypominała zwierzenia, zaczęła drażnić Todora. Albena zdawała się być pełna prostych rozwiązań, a on – nierozwiązywalnych pytań. „Przewaga nieużywanego noża – pomyślał. – Zawsze jest ostrzejszy”.

– A co jeśli zostaniemy na ulicy i ja już nie będę mógł spłacać mieszkania, a ty z twoją matką zmuszone będziecie radzić sobie bez mojej pensji? Nawiasem mówiąc, już trzeci rok czekam, „żeby stanęła na nogi”. Co to jest za stawanie, nawet gdyby była kulawa, zaczęłaby chodzić!

Albena spoważniała i przestała żuć.

– Posłuchaj, jeśli ryzykujesz coś takiego, po prostu nie łap się za to.

„Gooool” doleciało z drugiego końca lokalu i kilka półpełnych kufli wzniosło się w powietrze.

– Nie sądzę, że mogę zrobić coś w tym przypadku, nie ryzykując. To jest piekielnie wielki przekręt. Chodzi tu o miliony i miliony. Do ludzi strzelają i za dziesięć tysięcy, przedtem obcinając im uszy. Jeśli udam, że nic nie wiem, jutro ten łajdak będzie budował pałace nad Morzem Czarnym, a cała Sofia będzie mu napełniać kieszenie pieniędzmi. Nie na wszystko można pozwalać! Nie może każdy robić tego, czego chce! Prokuratura wyraźnie udaje, że nie zauważa sprawy. Czy ja też mam siedzieć z założonymi rękami?

Albena patrzyła na ekran w głębi, wydłubując wykałaczką jakiś kawałek kapusty, który wszedł jej między trzonowce.

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

– Tatusiu, nie wiem, co ci powiedzieć. Nic się nie znam na porachunkach.

Dwa dni później Todor miał już rozwiązanie. Zadzwonił do swojego przyjaciela z konkurencyjnej gazety, dał mu artykuł razem z dowodami i zlecił mu, jakim pseudonimem ma go podpisać. Był bardzo zadowolony. Trząsł się ze strachu.

Rankiem, w który ukazał się artykuł, wszystko wyglądało tak, jakby nic się nie zdarzyło. Todor usiadł za swoim biurkiem, obróconym tyłem do sali Działu Wewnętrznego i pod kątem prostym do starszej koleżanki, Dafiny Gergowej. Ona już przeglądała konkurencyjną prasę z nadzieją, że przyjdzie jej do głowy pomysł komentarza. Todor udał, że pisze. Ręce miał spocone od wewnątrz i moczył klawiaturę.

– Ty, zobacz! – powiedziała w końcu Dafina. – Ty, zobacz, zobacz, ty!

Wskazywała jego artykuł, dumnie rozłożony na drugiej i trzeciej stronie, z zajawką na pierwszej. Todor skoczył tak szybko, że omal nie przewrócił krzesła. Dafina patrzyła ze złym podnieceniem, jak zapewne patrzyłaby na kastrację gwałciciela.

– Szefowa dostanie zawału. „Naszego chłopca” obsmarowali od góry do dołu. Faksymile, dokumenty… wszystko.

Jej palec wskazujący ostrzegawczo przyległ do ust, podczas gdy Todor pochylał się, żeby zobaczyć swój materiał. Pozostałych pięcioro ludzi w sali po prostu pracowało.

– To jego koniec, co? – spytał z nadzieją na kolejny komentarz.

– Salwa, a po salwie – robak.[1]

Dafina gardziła poezją, ale zawsze uciekała się do niej, żeby wyrazić skrajne stany emocjonalne.

– I kto jest autorem?

Nastąpiło uroczyste zginanie gazety, przy czym nazwisko zostało na samej górze i jej koścista ręka, pokryta wysepkami pigmentu, podała mu ją.

– To mój ulubiony moment. Podpisany jest „Hary Hadżiew”. Oczywiście, nie może być jego. Ten człowiek umarł w Belene[2] w ’58, dwa lata po wydarzeniach węgierskich. Mówiono, że rozstrzelali go podczas próby ucieczki. Ty, oczywiście, nie możesz pamiętać tych rzeczy, bo wtedy uczyłeś się chodzić. Ja zaś byłam studentką. Ten człowiek był legendą. Odpisy z jego artykułu w obronie węgierskiej niepodległości przekazywane były z rąk do rąk. Nie było wtedy ksero. Faktycznie jednego kolegę usunęli z uniwersytetu za taki jeden zeszyt z cytatami. Zaprzepaścił swoją przyszłość. Do mnie jednak nie dotarł tekst Harego Hadżiewa, ale jego nazwisko było jak hasło.

– Hasło do czego?

– Do tego, że nie udało im się zamydlić ci oczu. Że widzisz prawdę. Wtedy wszystko było propagandą. I radio, i gazety… Telewizja pojawiła się w następnym roku…. ’59 myślę. To samo. Imię Hary Hadżiew znaczyło, że jeszcze im nie uwierzyłeś. Chodź na korytarz na papierosa.

Młoda koleżanka śledziła ich wzrokiem zza swojego ekranu. Od dawna rozwijała tezę, że ludzie palą, żeby nie pracować. W pewnym sensie miała rację – przytulny korytarzyk zapewniał odosobnienie obok ubikacji i jeśli nie byłoby tego odosobnienia, Todor wypaliłby znacznie mniej papierosów. Długi czas miał nadzieję, że ona się z nim drażni, bo on się jej podoba. Teraz już wiedział, że tak nie jest.

– A ten… Hary Hadżiew – bojaźliwie kontynuował rozmowę Todor – czasem służył ci za przykład?

Dafina się zamyśliła. Spowodowało to poważne przemieszczenie zmarszczek na jej czole.

– Nie. Kategoryczne nie. Nie mogę sobie pozwolić, aby zostać bez pracy. A w tamtych czasach szło się i do więzienia. Chociaż teraz, na stare lata, jeśli zmuszona będę klęknąć z garnuszkiem przed jakąś cerkwią, paka może okazać się lepszym wariantem. Chrzanić prawdę. Będę ją mówiła jak będę mogła, kiedy będę mogła.

Tsunami nowiny uderzyło w redakcję po piętnastu minutach, kiedy to zdemaskowany polityk osobiście zadzwonił do szefowej, żeby ją prosić o pomoc. Kierownicy działów zwołani zostali na nadzwyczajną operatywkę, szukano sposobów na odzyskanie jego dobrego imienia, kreślono strategie, wymieniano zniewagi.

– Słuchajcie – świszczała redaktor naczelna nad głowami swych podwładnych, – bardzo dobrze wiem, że to jest pseudonim. A wiecie, że w naszym fachu wszystko się rozchodzi. Będzie się miał z pyszna, jeśli to ktoś z was napisał ten artykuł… będzie się miał z pyszna…

Flaga zadrżała za jej plecami.

Przez następne dni Todor Badew chodził do pracy z podwyższoną nerwowością i puls grzmiał mu w uszach przy każdym wymawianiu jego nazwiska, ale nic się nie wydarzyło. Wszystko wskazywało, że jego kolega z konkurencyjnego dziennika zachował dyskrecję.

Pewnego wieczoru, kiedy wrócił po późnym dyżurze, zamek w jego drzwiach wejściowych zaciął się. Było to dość niezwykłe, gdyż jak wszystko, co Todor kupował, zamek był drogi i dobrej jakości. Początkowo klucz wszedł, potem zaklinował się gdzieś pośrodku i nie można go było ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Todor pokręcił nim w lewo i w prawo. Na dole, u podnóża schodów, trzasnęły drzwi wejściowe. Ciężkie kroki o różnym rytmie, prawdopodobnie dwóch mężczyzn, zaczęły się wspinać po piętrach. Klucz nie wchodził i nie wchodził. Jakaś niewidzialna przegroda opuściła się przed jego końcówką i metalowe drzwi nie rozpoznawały swojego właściciela. Kroki zbliżały się ku górze. Drobne krople potu wystąpiły na twarz Todora. Nie miał gdzie się ukryć. Spotkanie z nieznajomymi wyglądało na nie do uniknięcia. W przypływie rozpaczy wydarł klucz i spróbował go włożyć ponownie. Tym razem klucz wśliznął się do swego skomplikowanego zamka jak do lodowego tunelu. Mężczyźni pojawili się za plecami dziennikarza i minęli go. Jednym z nich był nowy lokator sąsiadów.

Todor wszedł do przedpokoju, opuścił zasuwę i jakiś czas stał wyprostowany, opierając czoło na metalowych drzwiach. Poczekał, aż jego serce się uspokoi, zanim nalał sobie pół szklanki whisky.

Po tym, jak opadło wspomnienie gestapowskiej operatywki, imię „Hary Hadżiew” przekształciło się w redakcyjny folklor. Kiedy ktoś nie chciał pójść na obłudną konferencję prasową, wszyscy mu pokrzykiwali: „Wyślij Harego Hadżiewa”. Kiedy ktoś dostawał zadanie podkolorowania faktów, mamrotał do siebie: „Ten artykuł powinien napisać Hary Hadżiew”. A kiedy ktoś dostawał komplement za swój komentarz, machał ręką i mówił: „Ech, nie jest to dokładnie Hary Hadżiew, ale niech tam”. Stopniowo Todor Badew zaczął się rozluźniać.

Podczas pływania poczuł nawet prawdziwe szczęście. Ręce wiosłowały wodę i dawały mu poczucie siły, którego życie na ziemi zwykle mu odmawiało. Głowa zanurzała się rytmicznie z oddychaniem i była obecna jednocześnie w dwóch światach. W górnym był zgiełk głosów, korytarze, ogrodzone pływającymi linami i głowy innych ludzi, które wyskakiwały, aby złapać oddech rybimi ustami. Na dole była błękitna cisza i nogi, bezbronne w swej nagości. Ten świat nie znosił słów, a jedynie ruch. Todor zanurzył się głęboko i przepłynął pod wszystkimi brzuchami, żeby dostać się do drabinki.

Kiedy jechał taksówką do redakcji zamyślił się, że wcale nie jest źle zrobić coś odważnego, chociażby pod cudzym nazwiskiem. Otworzył szeroko okno i gorący strumień miotał jego mokre jeszcze włosy jak suszarka. Uświadamianie ludzi było jego pracą. I on to robił. Ich prawem było wiedzieć.

– Dziennikarz, co? – zapytał taksówkarz, usłyszawszy kierunek.

– Tak. Zdecydowanie.

– Ja tej gazety nie czytam.

– Ech, prawdą jest, że czasami nie jesteśmy na poziomie. A który dziennik pan czyta?

Kierowca machnął ręką.

– Mówiąc wprost – żaden. Słucham radia. I tam dużo mówią.

– A jak pan przegapi coś ważnego?

– Co ważnego mogę przegapić? Że zaczęliśmy prowadzić wojnę z Marsem? Mój ojciec w swoim czasie postawił dwa domy, a ja jednego mieszkania nie mogę spłacić.

Todor zdecydował, że nie pomoże mu w sprawie mieszkaniem i poczekał na resztę co do grosza. Pociągnął ciężkie drzwi i wszedł w chłodne powietrze, które budynek skrywał tylko do wewnętrznego użytku.

W redakcji czekała go niespodzianka. Todor rzucił roztargnione spojrzenie na stos konkurencyjnych dzienników i dech mu zaparło. Na samej górze grubymi literami można było przeczytać tytuł: „Główny prokurator był na polowaniu z Dinio Genczewem – Dynią”, a pod nim – nazwisko autora. Hary Hadżiew. Materiał był bogato wsparty zdjęciami, na których lufy władzy sądowej i władzy podziemnej skierowane były w jednym kierunku. Gazeta nie była z tych najlepiej sprzedających się i Todor nie znał tam nikogo.

– Kto znów użył tego imienia? – zapytał Todor i zaczął machać gazetą. Rozmowy w redakcji urwały się i kilka par oczu skierowało się na niego.

Nagle jego młoda koleżanka wstała, wzięła kilka teczek i ruszyła w stronę korytarza. Wychodząc rzuciła mu złe spojrzenie i powiedziała:

– Ktokolwiek to był, miał odwagę to zrobić. Tutaj dawno już zapomnieliśmy, co jest słuszne, a co – nie.

Ponieważ główny prokurator nie miał bezpośrednich kontaktów z gazetą Todora, operatywka zboczyła z dramatu w komedię. „Ten Hary Hadżiew – mówił łysy weteran z husarskimi wąsami z Działu Sportowego – może być martwy, ale pisze więcej od żywych”. Dookoła niego wybuchły sopranowe i basowe chichoty. Szefowa udała, że tego nie słyszała.

Todor wyruszył z pracy pieszo, żeby zebrać myśli. Dopiero co popadało i krzywe sofijskie uliczki czuć było mokrymi pajęczynami i kocią sierścią. Latarnie już świeciły, ale co druga-trzecia, nie naruszały więc jego anonimowości. Todor kroczył pod nimi jak czarny kształt, postać człowieka całkiem jak z encyklopedii żywych organizmów – bez rysów twarzy, bez znaków szczególnych. Sylwetka w rypsowej marynarce. Ale teraz nie był pewny, że chce właśnie anonimowości. Już się nie bał, że go złapią. Chciał nawet, żeby go złapali. Cała jego drogo opłacona odwaga, jego wszelkie obawy były przywłaszczone przez nieznajomego, który przechadzał się po prasie w jego galowym mundurze. Chciał, żeby ludzie dowiedzieli się, że on, Todor, jest Harym Hadżiewem, a nie ktoś inny. Pomimo, że i on nim nie był. Z drugiej strony jakieś piórka łaskotały go w gardle i nadymały jego płuca. Miał naśladowców. Gdzieś tam w przeludnionym mieście był ktoś inny, kto przewracał się nocą w łóżku, kolejny i kolejny raz przeglądał zdjęcia i w końcu stanął dokładnie jak Todor – w cieniu H.H. Z jakiegoś niskiego okna pachniało faszerowaną papryką, co było dobre dla ludzi w środku i złe dla tych z ulicy. Todor z radością stwierdził, że choć kroczył w niewidocznej grupie z drugim, on też nie był sam.

Tydzień skończył się jak zazwyczaj – dużą ilością pracy i małą ilością wydarzeń, ale kolejny przygotował prawdziwą eksplozję. W poniedziałek wyszły dwa artykuły Harego Hadżiewa w różnych dziennikach, a w środę – w tygodniku. W piątek Todor zauważył, że Dafina pisze po oddaniu stron do druku i zastanowił się, co pobudziło pióro jego starszej koleżanki. Kiedy niby przypadkowo pochylił się nad nią, zmieniła ekran na stronę internetową i ponieważ nie używała jej do niczego, zabłysnął pusty prostokąt Google.

– O, piszesz listy miłosne?

Dafina obejrzała się podejrzliwie, upewniła się, że każdy w pomieszczeniu wygląda na zajętego w zwykły sobie sposób i puściła oko do Todora.

– Listy miłosne, ale nie podpiszę ich moim nazwiskiem.

„Hary Hadżiew?”, wymówił Todor wargami, bez wydawania jakiegokolwiek dźwięku.

Dafina przytaknęła.

Po czterech dniach pojawił się miażdżący artykuł Harego Hadżiewa w gazecie o niedużym nakładzie, ale z godnie konsekwentną polityką. Hotele prezydenta miasta na wybrzeżu Morza Czarnego były wymienione z nazwy i porównane z deklarowanymi przez niego dochodami.

– Ech, dobrze pisze ten człowiek! – powiedział Todor, podając gazetę prosto do rąk Dafiny. Jej pomarszczona twarz uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– Nie, wiesz co jest dobrze? Dobrze jest, gdy przynajmniej jeden dzień w życiu człowiek poczuje się tak jak on.

Todor kiwnął potakująco jak znawca. Po pracy zostali, żeby wypić po kieliszku wódki w pobliskim lokalu. Mówili dużo, ale nikt bezpośrednio nie wspomniał gradu ujawnionych ostatnio w druku faktów. Nie mieli potrzeby tego robić. Inni, bardziej bojaźliwi niech myślą.

Todor stanął przed swymi metalowymi drzwiami i włożył klucz. Tym razem nie miał żadnego problemu z zamkiem. Pomyślny dzień kończył się nadzieją i dobrymi nowinami. Wszedł do przedpokoju i opuścił zasuwę.

Poczuł przeciąg.

W mrocznym salonie lampy były zgaszone. Drzwi balkonowe były otwarte i przezroczysta firanka wydymała się do środka przy każdym powiewie wiatru. Za nią widać było wydłużony czarny cień.

Na balkonie był człowiek.

Todor zamarł w miejscu, na moment zanim zapalił lampę. Serce mu zadudniło. Oddech przemieścił się do jakiejś bardzo powierzchniowej części płuc i tlen jakby nie schodził w dół. I jednocześnie zdawało mu się, że każdy wdech powietrza wywołuje niewyobrażalny hałas. Dziś był piątek i jego córka powinna już być w mieszkaniu. Nie było słychać muzyki. Czy jej buty były w przedpokoju? Nie widział ich. Nie pamiętał, czy je widział. Gdzie jest Albena? Nieznajomy był wysoki i lekko przygarbiony. Wsparty o poręcz, patrzył na drzewa i daleką ulicę, po której pędziły taksówki. Czy już wiedział, że właściciel mieszkania był w salonie?

W tym momencie Todor przypomniał sobie, z jakim rozmachem opuścił zasuwę.

– Proszę mi wybaczyć, że stoję po ciemku – powiedział nieznajomy. Jego głos, niski i silny, lekko chrypiał, jakby w każdej chwili miał się zmienić w kaszel. – Tak mogę zobaczyć więcej rzeczy na zewnątrz.

Todor chwycił najbliższy przedmiot, który był w stanie posłużyć mu za tymczasową broń, a okazała się nim kryształowa popielniczka. Niedopałki rozsypały się po dywanie.

– Co pan zrobił z moją córką?

– Młodą kobietą, która mnie wpuściła? – Nieznajomy odsunął firankę i wszedł do pokoju. Światło z ulicy obrysowywało jego sylwetkę niczym cienka aureola. – Nic. Zostawiła mnie tu i, o ile dobrze zrozumiałem, poszła do swojego pokoju.

Mężczyzna zbliżył się. Na Todorze zrobiło wrażenie, że jego potężna figura teraz też nie wyglądała na bardzo wyprostowaną, niezależnie od tego, że już nie wpierał się o poręcz.

– Kim pan właściwie jest i czego pan ode mnie chce?

Mężczyzna wyciągnął rękę.

– Przepraszam. Hary Hadżiew, bardzo mi miło.

– Niech mnie pan nie oszukuje – wyszeptał Todor i rzucił się w stronę pokoju córki. Otworzył drzwi z trzaskiem i światło wewnątrz w pierwszym momencie oślepiło go.

– Albena!

Siedziała ze słuchawkami przed komputerem a jej głowa była przechylona na jedną stronę. Tylko jej palce bezgłośnie poruszały się po klawiaturze w krótkich odpowiedziach na czyjeś cudze krótkie odpowiedzi. Potrzeba było kilka sekund, aby jego krzyk dotarł do niej.

– A idź ty, czy ty masz po kolei? – spytała go nie zdejmując słuchawek.

Todor pozostał jakiś czas na progu pokoju wczepiony w klamki po obu stronach drzwi. Chciał, by jego oczy nasyciły się widokiem córki, żeby się upewniły na długo, że ona tu jest i ma się dobrze. Albena uśmiechnęła się do niego nie rozumiejąc niczego i wróciła do czatu.

– Myślę, że już mogę rozmawiać – powiedział Todor, nalewając whisky do szklanek dla siebie i gościa. Włączyli boczną lampkę, która wiła się wężowato wzdłuż biblioteczki i oferowała swój jabłkowy abażur każdemu, kto potrzebował światła. Todor ją nienawidził. H.H. wolał ją od oświetlenia głównego. Nawet wśród jej migoczących promieni można było widzieć to, co po ciemku w żaden sposób nie było widoczne. Gość był około osiemdziesięcioletnim, dobrze trzymającym się starcem z masywnymi kośćmi i krótko podstrzyżonymi siwymi włosami. Twarz była najdziwniejszą częścią kompozycji jego ciała. Rysy– grube, wyraźne – przytłoczone były ciężarem jakiejś ciągłej powściągliwości, jakby nie chciał rzucać się w oczy. Przypominał przydenną rybę, która tylko ze skrajnej konieczności wypływała na powierzchnię i nawet tam wolała zlewać się z otaczającym środowiskiem. Teraz dookoła nie było innych ludzi, z którymi mógłby się zlać, i wyraźnie czuł się niezręcznie.

– Czy naprawdę pan jest Harym Hadżiewem?

– Tak – powiedział i podał swój dowód osobisty.

– Ten sam Hary Hadżiew?

– Przypuszczam.

Todor nie był pewny dokładnie, jakie pytania powinien zadać, by rozjaśnić sobie obraz.

– My wszyscy uważamy pana za martwego. Według danych zginął pan w Belene przy próbie ucieczki.

– Jakich danych?

– Tak, jakich… No wspomnień starszych kolegów, artykułów w internecie.

– Ja też od tamtej pory uważam się za martwego, ale, jak widać, nie jestem.

– Jak pan mnie znalazł? Jak się pan dowiedział, że to ja napisałem pierwszy artykuł. To miała być tajemnica.

Starzec się roześmiał. Ale bardzo cicho i bardzo powściągliwie.

– W bułgarski sposób. Mój siostrzeniec jest kierowcą w gazecie, w której go pan opublikował. Dwóch dziennikarzy komentowało go w samochodzie i, jak zawsze, nie uważali kierowcy za trzeciego człowieka.

– Pan ma siostrzeńca?

– A pan nie ma?

– No, mam.

Todor objął swoje czoło ręką i nieświadomie zaczął je masować.

– Dlaczego pan mnie szukał?

– Myślałem, że zainteresuje to pana, że się poznamy.

– Tak. Tak. Tak jest – Todor wyprężył się ceremonialnie i wyciągnął rękę. – Jest dla mnie honorem poznać najodważniejszego bułgarskiego dziennikarza. Pan jest legendą. Pomimo, że… – zawahał się, zaskoczony tym, co mu przyszło na myśl – ja osobiście napisałem jeden z ostatnich artykułów pana. Myślałem, że piszę w imieniu martwego człowieka.

– Łatwiej jest pisać w imieniu martwego człowieka.

– A pozostałe artykuły, które wyszły ostatnio, są pana?

– Nie, oczywiście, one są też pana kolegów. Ostatni tekst napisałem w ’58 roku.

– Tak, wiem, węgierskie wydarzenia. Czy one nie były w ’56?

– Proszę pana, niech mi pan nie przerywa. Chcę panu coś powiedzieć. Przyszedłem specjalnie po to, powiem to i sobie pójdę. Nie wierzę, że się jeszcze zobaczymy, a jeśli się zobaczymy, prawdopodobnie pana nie poznam, więc niech mi pan nie przerywa.

Todor przytaknął, jak uczeń, który obiecuje słuchać.

– Moja próba ucieczki, którą pan wspomniał – kontynuował starzec, sam napełniając sobie szklankę – powiodła się. Udało mi się dostać do Linzu, niech mnie pan nie pyta jak. Około 40 lat mieszkałem w Austrii i potem, po przemianach, zdecydowałem się wrócić do swoich bliskich. Żyję na uboczu, nie zajmuję się działalnością społeczną, nie mam wielu przyjaciół. Pan nie mógłby o mnie wiedzieć. Teraz nadchodzi najważniejsze.

Zamilkł i jego spojrzenie zamarło na pewnym punkcie ściany, gdzie nic nie było. Był podobny do człowieka, który słucha cudzego rozkazu, ponownie powtarza argumenty przeciw niemu, a ponieważ te nie zostają przyjęte, zbiera siły, by go wykonać. Wszystko to działo się w całkowitym milczeniu. Jedynie jego grube brwi zadrżały dwa razy w ułudnym znaku dezaprobaty. Uprzedzony, by mu nie przerywać, Todor również nie śmiał się odezwać. Hadżiew sam wrócił do swego opowiadania.

– Nie pisałem żadnego artykułu o węgierskich wydarzeniach.

– Proszę?

– Oto jak zdarzyło się wszystko. W tamtym czasie pracowałem jako reporter w reżimowym dzienniku i nawet uważano mnie za bardzo „perspektywicznego”. Szef naszego działu odszedł na emeryturę i jako najbardziej prawdopodobnych kandydatów na jego stanowisko wszyscy wskazywali mnie i mojego kolegę. Ja uchodziłem za poważniejszego, ale on za to pisał wyjątkowo szybko, przy tym, dla niego nie miało znaczenia co. Trzeba mu było tylko dać temat i powiedzieć, czy ma pisać „za” czy „przeciw”. Wie pan, że w gazetach ta cecha jest nie do pogardzenia.

Todor przytaknął z solidarnym uśmiechem.

– Wkrótce mi dano znać, że „na górze” są za mną i ja kilka dni prychałem ze szczęścia, czując przedsmak swojej nominacji. Pewnego ranka, kiedy poszedłem do pracy, zawołano mnie do redaktora naczelnego. Myślałem, że powiadomią mnie o moim nowym stanowisku. Sekretarka jednak nie pogratulowała mi. Wprowadziła mnie do gabinetu szefa i wychodząc wciągnęła brzuch, żebyśmy przypadkiem się nie dotknęli przy mijaniu. Już byłem zarażony.

Wewnątrz dookoła redaktora naczelnego zasiadali: sekretarz partii, który w istocie był moim krajanem, przewodniczący związku zawodowego i dwóch wąsatych mężczyzn w prochowcach, których widziałem pierwszy raz. Podali mi trzy strony maszynopisu gloryfikującego węgierskie wydarzenia. Bardzo kompetentnie napisanego. W środku było wszystko. Odwaga przeciwstawienia się ciemiężcy, który nazywa siebie twoim bratem. Jak po śmierci Stalina wszyscy nasłuchaliśmy się szlachetnych zapewnień, ale tajna policja trzyma nas w jeszcze bardziej martwym uchwycie. Jak Węgrzy mieli śmiałość poszukać swych praw, ponieważ nie bali się nazwać rzeczy po imieniu. I że z tego powodu zasługują na lepsze życie od tych, którym ślubujemy służalczość przed silniejszym. Nigdy nie zapomnę tych słów. Ręce mi drżały, oczy zachodziły łzami, kręciło mi się w głowie, gdy czytałem, ale kto wie dlaczego, pamiętam każde słowo. Być może dlatego, że wciąż jeszcze miałem świadomość, że mnie zawołali, bo chcieli informacji. Musiałem zareagować według reguł. Rzuciłem kartki na stół i krzyknąłem „Kto napisał to obrzydlistwo?” Tu nastało milczenie wśród moich kolegów, a jeden z wąsatych mężczyzn, dla którego takie odpowiedzi zapewne były codziennością, rzekł: „Pan”. Tekst był napisany na mojej maszynie do pisania i zamknięty w szufladzie mojego biurka. Znaleźli go po donosie. Widziałem go pierwszy raz. Nie szybko miałem dotknąć papieru. Jeszcze tego samego ranka zabrali mnie. Przypuszczam, że mojemu szybko piszącemu koledze udało się zająć moje kierownicze miejsce. Szczerze mówiąc, od tamtej pory nie interesowałem się tym.

Todor poruszył się na fotelu przy swej kolejnej nieudanej próbie połączenia zrozumienia czegokolwiek. Zapalił następnego papierosa i zobaczył, że był to ostatni w pudełku.

– Pan właśnie powiedział mi o artykule, którego pan nie napisał. Jaki był, mimo wszystko, artykuł, który pan napisał?

– W ’58? Nie mówiłem, że to artykuł. To był donos. Trzech dzielących ze mną celę więźniów w Belene zaplanowało ucieczkę. Zaproponowali mi, żebym się włączył. Zgodziłem się, ale ich plan płynięcia nocą pod prąd Dunaju wydawał mi się skazany na klęskę. Jeśli byśmy zostali, umarlibyśmy. Jeśli byśmy wyruszyli, też byśmy umarli. Wytargowałem z kierownictwem obozu to, co wiedziałem o przygotowaniach, za własną wolność. Ciekawe, że oni dotrzymali słowa. Moi przyjaciele zostali rozstrzelani. Moja próba ucieczki powiodła się.

Starzec zamilkł i jego rysy zamknęły się. Todor siedział wpatrzony i zastanawiał się, jak jest możliwe, by człowiek wypowiedział to wszystko i nie rozpadł się. Nie mógł się nawet poruszyć. Jeśli coś blokowało jego pierwszą spontaniczną reakcję, był to równy ton, jakim ta cała historia została opowiedziana. Była ona zapewne powtarzana wiele razy w myślach, wciąż przerabiana od przebudzeniu się ze snu każdego ranka, być może ciągle, i tak – do wieku 80 lat. Bardzo się rozgniewał.

– A nie boi się pan, że poczuję się zobowiązany opowiedzieć to wszystko w prasie?

– Nie. Pan już podpisał się moim nazwiskiem. Musiałby pan sam siebie oczernić, no i zepsuć wszystko, co pan osiągnął swoim artykułem. Podważyć całą prawdę w nim. Ech, mówię panu to wszystko, gdyż być może pewnego dnia uda się panu…

– Zdemaskować pana?

Starzec znów zaśmiał się z cichą chrypką w głosie. Wstał, żeby sobie pójść.

– Niech pan będzie śmiały pod własnym nazwiskiem. Mnie się udało dopiero tego wieczoru.

Rano Todor zbudził się na fotelu, z nogami opartymi na ławie. Na ustach miał ślady zaschniętej śliny. Zobaczył dwie puste szklanki i chciałby nie wypić tyle poprzedniego wieczoru.

Przełożyły z bułgarskiego: Joann Korniluk, Joanna Sołtan

Redakcja: dr Mariola Mostowska


[1] Fragment wiersza Nikoły Wapcarowa „Walka jest okrutna bezlitośnie ” w tłumaczeniu Wojciecha Gałązki, Niewidzialne skrzydła – Antologia poezji bułgarskiej, Kraków 1987 – przyp. tłum.

[2] Belene - bułgarska wyspa na Dunaju, gdzie w latach 1949-1959 znajdował się ciężki obóz pracy przymusowej dla więźniów politycznych – przeciwników komunizmu – przyp. tłum.

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW