Urwał kawałek kiełbaski swoimi kwadratowymi palcami, wyszedł na dwór i zawołał:
– Kici-kici-kici! Kici-kici-kici!
Irysy przy ogrodzeniu poruszyły się i wydało mu się, że widział biały grzbiet kotki. Ale ona nie przyszła. Wiatr przeleciał przez przejrzałe czereśnie i część z nich spadła na ziemię. Z jednego wysokiego konara zwisały jak rozpięte szelki dwa rzemienie, na których wnuki, już duże chłopaki, kiedyś wiązali deseczkę, aby się huśtać. Po kotce nie było śladu już trzeci dzień.
Sando Bufor[1] ugryzł w roztargnieniu kawałek kiełbasy i tak zaczął swój obiad. Wrócił do kuchni, wyciągnął z małej lodówki „Mraz”, modelowego produktu bułgarskiej rewolucji przemysłowej lat 60., butelkę mastiki[2], nalał sobie, aby popić przekąskę. Ustawił krzesło tak, żeby pozostał w cieniu i jednocześnie widział co dzieje się na zewnątrz. Czy ściślej, jeśli coś by się stało, żeby tego nie przeoczyć, gdyż wszystko, co rozpościerało się przed jego wzrokiem, to były trzy rzędy pomidorów na różnych etapach dojrzałości z jego własnego ogrodu i nieotynkowany dom sąsiadów, pogrążony w popołudniowej drzemce.
Duża mucha wleciała do kuchni, uderzyła w gołą żarówkę, w zdjęcia miejscowej drużyny piłkarskiej, uporządkowane na ścianie według lat, w szybkę kredensu, w tranzystor WEF, postawiony na specjalnej podstawce, i na końcu, znajdując ponownie drzwi, wyleciała z uporczywym brzęczeniem.
– Kici-kici-kici – zawołał dziadek Sando jeszcze raz na wszelki wypadek.
Zamiast kotki w drzwiach pojawiła się łysa głowa Pisara, byłego dziennikarza sportowego lokalnej gazety, który swego czasu śledził i wychwalał piłkarskie dokonania Bufora. Pisaro uważał, że przezwisko lub raczej jego pseudonim należy wymawiać z akcentem na ostatnią sylabę, w odróżnieniu od pozostałych mieszkańców, którzy wymawiali go z akcentem na pierwszą.
– Co to za kociaka wołasz, Bufor? Skoro tak przychodzą, to może i ja zacznę wołać? Co? Co?
Bufor gromko zachichotał, wstał. Górował o dwie, trzy głowy nad swoim przyjacielem. Walnął zamaszyście dłonią w jego dłoń. Obaj przez jakiś czas rechotali, szczerząc państwowe zęby jeden naprzeciwko drugiego, potrząsali uściśniętymi dłońmi i poklepywali się po ramionach. I w czasie, gdy dziadek Sando sterczał w całej swojej okazałości niczym powstały z grobu wojewoda, Pisaro promieniał policzkami zaczerwienionymi mocnym słońcem. Obaj też mieli niebieskie oczy, lecz łączyła je tylko wspólna nazwa koloru. Oczy Bufora były blade niczym mroźny dzień. Skądś słała się mgiełka i pokazywała, jak nad źrenicami opuszcza się katarakta albo mastika, która znalazła drogę do jego płynu ocznego. Pisaro mrugał niczym fiołkami. Nie czekając na specjalne zaproszenie, wszedł do kuchni i z przyzwyczajenia zaczął oglądać zdjęcia.
– O tutaj, tutaj, gdzie wygraliśmy ze Stankie[3]. Z jakimi nożycami wyskoczyłeś temu Dżamdżiewowi. Ale on też był tajfunem!
– Tajfun, ale leciutki.
– Leciutki, leciutki, ale chytry za dwóch, Szop[4] jakich mało. Jak ich kiwał, a to z lewej, a to z prawej… – I Pisaro zakołysał raz w tę, raz w tamtą, jakby nie mówił o piłce, a o nartach.
– Dżamdżiata nie był Szopem. Był Macedończykiem.
– Był Szopem, mówię ci.
– E, tam, ja niby nie wiem! Daj poleję ci masticzki.
Odwiedziony w stronę mastiki, Pisaro zawahał się.
– Nie za wcześnie… Ale bez kiełbasy! Mięso jest szkodliwe dla zdrowia.
Sando udał zdziwionego.
– Ej, Pisaro, ty od kiedy postanowiłeś się odmładzać, co?
Pisaro zmarszczył brwi. W kwestiach zdrowia to on dawał rady, a nie Bufor, więc pedagogicznym tonem rzucił się do przywracania równowagi.
– Jeśli mnie pytasz, to ty też nie powinieneś jeść kiełbasy. O, co to jest? Szpek[5] jakiś!! To przecież sama słonina! Nauczyciel mówi: jeśli tak bardzo nie możesz bez mięsa, jedz, ale o jeden poziomu ewolucji niżej – drób, ryby. Ale wieprzowina… to czysty kanibalizm.
– E, ja nie mogę tak, jak ty przetrzymać całej zimy na pięciu dyniach –powiedział Bufor i prowokacyjnie wziął kawałek kiełbasy. Gdy zaczął szukać chleba, znalazł tylko suchą piętkę i wrzucił ją z powrotem do koszyka.
– O, ty sobie nawet chleba nie kupiłeś. Bardzo się zaniedbałeś, człowieku. Patrz, tutaj wszystko utonęło w kurzu. Patrz! I na potwierdzenie swych słów przeciągnął palcem po kredensie. Został po nim jasny ślad. – Gina, niech jej ziemia lekką będzie, dopóki żyła, wszystko sprzątała i myła. I jaką potrawę z soczewicy robiła – palce lizać. Nie, żebyśmy jedli palcami, no…
Bufor zaczął skubać kiełbasę nożem.
– Tak. A jak wracałem z przyjaciółmi, ona wstanie z łóżka, coś wymyśli – a to sałatkę, a to racuchy…
– O tak, wielkie racuchy robiła, ileż to racuchów się zjadło.
Obaj wpatrzyli się w płócienną makatkę nad łóżkiem. Na niej ściegiem za igłą wyhaftowała sułtankę między dwoma pawiami, a z boku emir w turbanie składał jej do nóg tacę z ananasami. Bufor wytężył pamięć, ale nie mógł sobie przypomnieć czy jego żona sama wymyśliła tę scenkę, czy ją skopiowała ze wzoru od jakiejś sąsiadki. Ogólnie rzecz biorąc, wszystkie domy w dzielnicy miały jedne i te same makatki, ale takiej chyba nie widział. Pozostawiała poczucie jakiejś nieziszczonej obecności. Obaj przenieśli wzrok na ogród.
– No, to jakiego kociaka wołałeś? – Pisaro spróbował przywrócić ton spotkania.
– Wołałem swoją kicię. Taką białą, sama przyszła, siedzi sobie tutaj. I ja ją karmię… – Bufor zawahał się – żeby była moją kompanką. O, tę kiełbasę, jak chcesz to wierz, dla niej kupiłem.
– Nie wierzę.
– Jak chcesz, powiedziałem. Ale! Od trzech dni wcale jej nie ma. Teraz, nie wiem, co się z nią stało…
– Hmmm, kocie sprawy. Wróci.
– No tak, ja też tak mówię. Ale jej nie ma… E, na zdrowie. Niech jej ziemia lekką będzie, babci Ginie. – I odlał z kieliszka na ziemię. Ponieważ chlapnęło się trochę za dużo, zaczął wycierać nogą, żeby nie siedzieć w kałuży.
– Ej, wystarczy już, żywcem się pogrzebałeś. Chodź, zabiorę cię w góry. Właśnie wracam z Riły. Co za powietrze, przyroda! Na górze mamy schronisko, zbieramy się tam. Przedwczoraj rozmawiałem z pewną dziewczyną. Bardzo inteligentną osobą. Witaliśmy słońce.
Pisaro pochylił się do przodu i kontynuował ze zmarszczonymi brwiami.
– Ja nie jestem z bractwa, przecież wiesz, jestem żywiołowym dynowistą[6], ale po paneurytmii porozmawialiśmy z nią i ona mi powiedziała: „Bardzo ważne jest, aby człowiek dopuszczał do siebie tylko jasne myśli”. Zaś ja jej wyjaśniłem: „Słusznie, ale to też egoistyczne. Ważniejsze jest, aby emanować na innych jasnymi myślami”. Tak jej powiedziałem, właśnie tymi słowami. Chodź, jutro zabiorę cię na górę.
– Oj, weź nie zawracaj mi głowy.
W tym czasie z nieotynkowanego domu sąsiadów zagrzmiały rytmiczne pulsujące dźwięki pop-folku[7] i szyby Bufora zabrzęczały od basów. Sąsiad wyszedł na balkon goły do pasa w rozciągniętym dresie i położył się, a jego żona przyniosła miskę i zaczęła rozwieszać czarne majtki.
– Jest tu wesoło, co? – zapytał Pisaro.
– E tam, nie zasługują na uwagę. Od strony ich ogrodzenia znikają mi pomidory. Gina ciągle mnie zmuszała, żebym zamykał wieczorem narzędzia. Ale co tam, mówię, teraz, o tej porze… Co tak na nią patrzysz, wołała, na tamtą sukę sąsiadkę, złodziejską złodziejkę, dom by wyniosła razem z właścicielem. Wołam: Gino! Więcej tak nie mów, bo... Coś sobie ubzdurała, okropny uparciuch.
Jego słowa ulotniły się, stopiły i zakończyły gestem w kierunku nieotynkowanego domu. Z naprzeciwka pogłośnili muzykę. „Będę cię ścigać mercedesem, zrobię z ciebie stewardesę, luba, czego nie chcesz mnie z kretesem” – ryczał duet, jako pierwszy ton nadawał mężczyzna, potem piszczała kobieta i na końcu ich głosy splatały się w orgii nierównych modulacji. Obaj przyjaciele wykorzystali dźwiękowe zaćmienie jako możliwość zamknięcia się na krótko w swoich myślach. Potem Pisaro wpatrzył się w twarz Bufora, żeby zobaczyć czy nie sprowadzi na siebie jakiejś drwiny i szepnął poufnie.
– Posłuchaj mnie, jest pewna sprawa, ale nie wiem jak ci to powiedzieć, jest delikatna. Słyszałem to w górach nad jeziorem Bybreka. Może to i grzech, nie wiem, pewien zielarz to opowiadał. Jeśli ktoś chce się spotkać z bliskim zmarłym, jest pewien sposób. To znaczy, oczywiście, jeśli bardzo chce się z kimś zobaczyć, żeby powiedzieli sobie różne rzeczy, których nie zdążyli sobie powiedzieć… tak. Więc wieczorem, kiedy się położysz, musisz umyślić sobie, którego z umarłych chcesz spotkać. To udaje się wrażliwszym osobom, nie ma znaczenia, tobie też się może udać. Kładziesz się, zamykasz oczy i zaczynasz wołać w myślach imię człowieka. I wyobrażasz sobie, że wchodzisz do lasu wąską ścieżką i idziesz, idziesz w głąb.
– Do lasu?
– Do lasu. Jak nie wyobrazisz sobie lasu, nic z tego nie wyjdzie. I rano zanim się obudzisz, zmarły ukaże ci się we śnie. Możesz do niego mówić. Możesz pytać o różne rzeczy.
– A ona… czy oni odpowiadają?
– Tak, o co ich zapytasz. Spotkanie, no, spotkanie, no tak, jak my teraz siedzimy tutaj we dwóch. No dobra, idę, żeby nie przegapić piłki wodnej, a ty, chodź jak chcesz, obejrzymy razem.
– Też coś, piłka wodna! – zafuczał Bufor i oparł się o ścianę. Pisaro się oddalił i kiedy wyszedł przez furtkę ogrodu, obaj pomachali sobie jeszcze raz na pożegnanie.
Sando Bufor włączył bojler i plątał się po ogrodzie do wieczora. Zebrał dojrzałe pomidory, odkręcił wąż na grządki. Muzyka z sąsiedniego domu umilkła dopiero, kiedy zaczął się serial.
Stopniowo niebo rozdzieliło się na ciemnoniebieską i jasnoniebieską połowę, przy czym ciemnoniebieska przełamała obronę jasnoniebieskiej i wtargnęła na jej terytorium. Gwiazdy zgromadziły się nad miasteczkiem i Sandowi jak zawsze wydawało się, że w ciągu dnia ziemia jest większa, a w ciągu nocy – niebo. Przez otwarte okna wlatywały zielone cienkoskrzydłe owady i łagodna woń podlanej ziemi.
Bufor wykąpał się, ogolił i uczesał cienkim grzebykiem. Pochylony przed lusterkiem nad umywalką, kilka razy zmienił kierunek swoich rzadkich włosów, co niezwłocznie wskrzeszało wspomnienia o różnych kierunkach w jego życiu. W końcu przylizał włosy do tyłu, jak pierwszego wieczoru, kiedy poszedł po Ginę pod wyjście z fabryki tytoniu. Gina tańczyła bardzo ładnie, wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy zaakceptował swój wygląd, wszedł na piętro i pościelił w sypialni podwójne łóżko z metalowymi ramami, gdzie nie wchodził od miesięcy, otworzył szufladę i spomiędzy ubrań wyciągnął wodę po goleniu z pociemniałym płynem. Wylał trochę na garść i natarł sobie policzki. Zapach zupełnie nie był taki, jakim go sobie zapamiętał, on też pociemniał, ale już nie miał jak się go pozbyć. Spanikowany wrócił do łazienki i zaczął chlapać się po twarzy. Zapach przylgnął niczym czujne sumienie. Na koniec ubrał białą koszulę, poszedł z powrotem do sypialni i położył się na wznak z wyciągniętymi nogami niczym w trumnie.
Kilka minut leżał wpatrzony w cienie na suficie, które rzucała jedyna latarnia uliczna przez gałęzie czereśni. Od czasu do czasu wiatr je przemieszczał i rysował nowe kształty, jakby wypróbowywał nikomu nieznany alfabet. Z zewnątrz dochodziły zgrzytające pulsacje świerszczy, które w cichą noc rozbrzmiewały jak przepełniony stadion i goniły go, by dał z siebie to, co najlepsze. Bufor przeżegnał się na wszelki wypadek i zamknął oczy.
Następny dzień okazał się pochmurny i naznaczony wysiłkami pogody, by przekształcić chmury kłębiaste w deszcz. Pisaro wpadł z kartonem świeżego mleka w siatce jeszcze rankiem i starym zwyczajem zerknął do kuchni tak, że tylko głowa ukazała się w rogu drzwi. Bufor już otworzył mastikę i czekał na niego posępny.
– Ej, przesadziłeś człowieku! Dolej choć trochę wody, żeby zrobił się kryształ.
Bufor spojrzał na niego i wrócił spojrzeniem na tynk domu z naprzeciwka. Miał wygląd człowieka, który po raz pierwszy zobaczył swoje problemy w całej ich głębokości i poleciał za nimi w dół. I kiedy tak nadal stał, nic nie mówiąc, Pisaro zdołał nazwać się w myślach najgorszymi z wybranych obraźliwych słów, w imienia swojego przyjaciela. Tak stali jeszcze pewien czas.
– Bufor, co wydarzyło się w nocy, ha? Czy próbowałeś tego numeru?
– A? Próbowałem.
– No i co?
– Nic.
– E tam, nic!
– No tak, sprawa jest jasna.
– Nie ma takiej możliwości, coś pomieszałeś.
Pisaro już trzymał zakończenie tej nowiny w zębach i nie wypuściłby jej, aby mu się wyślizgnęła, ot tak sobie. Dziadek Sandro Bufor także to wiedział.
– No, dobra, oto co się stało. Położyłem się i wyobraziłem sobie las. I zacząłem wołać „Gino, Gino!”. Idę i ją wołam. Przecież wiesz, ona tak odeszła, że nawet wcale nie zdążyłem jej wyjaśnić. A las – coraz gęstszy. I w końcu zasnąłem.
– A potem?
– A potem nic, śpię. A nad ranem śnię, że staję na jakiejś polance. Takie słońce przypieka. I żebyś to zobaczył – przyszła kotka i patrzy na mnie tymi żółtymi oczami. Szukam, żeby jej dać kiełbaskę, a ona łasi mi się do nóg i wciąż patrzy na mnie oczami…
Pisaro podskoczył z rozpromienioną twarzą.
– Właśnie to jest to, to jest to! Gina przerodziła się w białą kotkę i przychodziła cię doglądać. Właśnie! Ja zaś dziwiłem się tej twojej kotce, mówię sobie…
– Bzdury! – przerwał mu Bufor. – Jak Gina mogła przerodzić się w kotkę? Gina jest Giną, a kotka kotką.
– E, tak to nie ma żadnego sensu – zgasł Pisaro.
– Wręcz przeciwnie, ma. Wszystko jest jasne. Zabili mi kotkę. To tylko te łajdaki z naprzeciwka. A masz, suko – krzyknął i rzucił mastiką w nieotynkowany cokół. Butelka rozbiła się na tysiące małych kryształków, pozostając wierną swojej zawartości.
Przełożyła z bułgarskiego: Katarzyna Zielonka
Redakcja: dr Mariola Mostowska
[1] Bufor - potoczna nazwa kibica drużyny piłkarskiej o nazwie Lokomotiw, jak np. Lokomitiw Sofia lub Lokomotyw Płowdiw, używaną przez kibiców innych klubów piłkarskich – przyp. tłum.
[2] Mastika – silna wódka anyżowa, która po oziębieniu wytraca kryształy, a w połączeniu z wodą staje się mlecznobiała – przyp. tłum.
[3] Stanke Dimitrow (obecnie Dupnica) miejscowość w Południowo-Zachodniej Bułgarii – przyp. tłum.
[4] Szopi – grupa etniczna zamieszkująca Zachodnią Bułgarię i Wschodnią Macedonię – przyp. tłum.
[5] Szpek – kiełbasa wieprzowa szpikowana słoniną – przyp. tłum.
[6] Dynowiści – ruch religijny tzw. Białe Bractwo założony przez Petyra Dynova – przyp. tłum.
[7] Pop-folk – popularna muzyka rozrywkowa w Bułgarii – połączenie muzyki ludowej i popu – przyp. tłum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz