23.11.2009

DZIEŃ NEPODLEGŁOŚCI

bul[3]

Alek_Popov

Alek Popov

 

Chciałbym na wstępie uprzedzić szanowną komisję, że mój udział w niniejszej ankiecie jest absolutnie nieoficjalny. Każda próba przypisania prawnej lub dokumentalnej wartości przedstawionym tu faktom spotka się z moim zdecydowanym sprzeciwem. Otwarcie oświadczam, że stawiam się przed państwem tylko i wyłącznie z patriotycznych pobudek. Uważam, że opinia społeczna nie jest sprawiedliwa dla mojego narodu i rzuca cień na przyszłe wydarzenia historyczne. My, Bułgarzy, oczekujemy tego wyjątkowego momentu od ponad 20 lat! I kiedy teraz z drżeniem i obawą przekraczam próg naszego Wspólnego Europejskiego Domu, nic nie jest bardziej obraźliwe niż niedomówienia i pogłoski, które nam towarzyszą w tej długiej i męczącej drodze. Z drugiej strony nie mogę zaprzeczyć, że natura państwa przypuszczeń jest skrajnie niepokojąca, i ja, dopóki starczy mi sił, postaram się przyczynić do wyjaśnienia problemu.

Czy panował głód w Bułgarii? Rozumiem państwa zmieszanie i przypuszczam, że jest to wina sprzecznych informacji, które do państwa docierają. Jeśli prześledzimy emisje mediów elektronicznych, kontrolowanych przez ówczesny rząd, odnosimy wrażenie, że sprawy są na zadowalającym poziomie. Występują oczywiście, pewne trudności w zaopatrzeniu, ale są one nieznaczne i są w procesie przezwyciężenia. Dokładnie na odwrót uważa się w niezależnej prasie. Tam opisuje się wszystko w najczarniejszych barwach. Teraz nie chce mi się uogólniać; w tamtym czasie miałem zaledwie 11 lat i mogę opowiedzieć jak radziliśmy sobie my, moja rodzina. Ponieważ głód wznosi niewidzialne przegrody między ludźmi. Rodziny zamykają się w swoich skorupach, przestają obcować ze sobą, odsuwają się od siebie. Każdy podejrzewa drugiego o posiadanie jakichś tajnych zapasów, że po kryjomu napycha się w swoich czterech ścianach, i cieszy się z cudzego nieszczęścia. Nawet członkowie tej samej rodziny zaczynają krzywo na siebie patrzeć.

Wracając myślami wstecz, do tamtych wypełnionych ciężkim doświadczeniami i cierpieniem dni, dobrze pamiętam jak produkty zaczęły znikać ze sklepów: na początku pojedynczo, a później wszystkie na raz, jakby wichura zmiotła je z półek. Moi rodzice podejmowali długie, wyczerpujące wyprawy do różnych punktów miasta z nadzieją, że znajdą jakąś zapomnianą konserwę, lub paczkę makaronu, ale najczęściej wracali z pustymi rękami. Smutno się uśmiechali i zdejmowali z półki kolejny słoik przetworów. Nie zostało ich wiele. W owym czasie jadaliśmy głównie ogórki konserwowe, pastę z papryki i marynaty, od których ssało nas w żołądkach i tworzyły się gazy. Chodziliśmy jak balony. Nie mogę powiedzieć, jaka była sytuacja innych ludzi. Możliwe, że niektórzy byli bardziej przewidujący od nas – mieli większe zapasy różnych przetworów. Jednak, gdy patrzyłem na pożółknięte, pomarszczone miny kolegów z klasy, nie odnosiłem wrażenia, że żywią się oni inaczej. Pewnego razu tato przyniósł psa. Kupił go na przystanku od dwóch Cyganków za ostatnie pieniądze z pensji. Tato nie był okrutnym człowiekiem i pies spędził całe popołudnie na balkonie przymierając z zimna i głodu. Tato siedział w kuchni i patrzył na niego przez szklane drzwi. Był jeszcze młody, miał niecałe 40 lat, pociągłą, zmęczoną twarz i czarne, proste włosy opadające na oczy. Myślę, że miał nadzieję, że psisko samo zdechnie. Wtedy pojawił się dziadek, szurając podartymi kapciami.

– Kiedy kolacja? – zapytał, kpiąco wpatrując się w tatę.

Tato zacisnął usta, ale nie powiedział nic. Ostatnio dziadek często go drażnił i zadzierał z nim, jakby to on osobiście był winny katastrofy i nie przepuszczał okazji, aby mu przypomnieć, że za jego czasów nikt nie głodował. (Czy wiesz, ile kosztowała jedna kiełbaska z rusztu?!) Dziadek miał wtedy 78 lat, był posiwiały i ociężały, jakby odlany z ciężkiego, lepkiego błota. Czasami wydawało mi się, że on i my jesteśmy stworzeni z innej materii, że on jest bardziej wytrzymały i przystosowany do przetrwania niż my. Byłem nawet przekonany, że on nas przeżyje i będzie triumfował nad naszymi, wyschniętymi z głodu, ciałami. Ponieważ on z pewnością miał do dyspozycji jakieś inne źródła, z których czerpał siłę życiową, absolutnie dla nas niedostępne…

Przeczuwając swój nieszczęsny los, pies skomlał i miotał się z jednego krańca balkonu na drugi. Mama wypchnęła mnie z kuchni i zamknęła drzwi. Nic nie słyszałem. Na kolacje była kapusta kiszona z mięsem. Była pyszna.

W następnym tygodniu tato przyniósł kawkę. Ustrzelił ją na polanie za blokiem z własnoręcznie zrobionej procy.

– Duża, co? – powiedział dumnie i walnął ją na stół.

– Duża… – pogardliwie fuknął dziadek. – Jakie to kiedyś kawki bywały!

Obaj patrzyli na siebie uporczywie, z instynktowną wrogością.

– Skończyły się tamte czasy – mściwie wycedził tato.

– Nie! – dziadek zastukał swoim bezkształtnym palcem w krawędź stołu. – Są tu!

Potem wybuchł grubiańskim, donośnym śmiechem, jakby powiedział jakiś żart, i wyszedł z kuchni. Mama westchnęła i zaczęła gotować kawkę.

Wkrótce stworzenia z okolicy zniknęły zupełnie. Psy, koty, gołębie, kawki… Nawet wróble! Tato daremnie tułał się po ulicach i ogródkach, ściskając wojowniczo procę. Jako ostatni odeszli pupile domowi: pudelek sąsiadów, apetyczny jamnik z pierwszego piętra, obśliniony seter Meri… W naszym bloku mieszkało przynajmniej dziesięć egzemplarzy! Ich głosy milkły jeden po drugim, a na schodach królowała przygnębiająca cisza. Często widziałem ich gospodarzy, spacerujących z przyzwyczajenia przed blokiem, ze zwieszonymi głowami. Z ich kieszeni zwisały puste smycze.

Na początku lutego uporczywie zaczęło się mówić, że dostajemy pomoc humanitarną z zagranicy. Pamiętam, jak co wieczór siedzieliśmy w kucki przed telewizorem i chciwie pochłanialiśmy ponętną prezenterkę w oczekiwaniu dobrej widomości. Wyobrażaliśmy sobie, jak ciężarówki zatrzymują się przed blokiem i uśmiechnięci pracownicy ONZ zaczynają rozdawać paczki z żywnością. Ta nasza słabość i brak godności narodowej rozwścieczała dziadka. Według niego w kraju było aż nadto pożywienia, ale spekulanci ją poukrywali. Mniej więcej to samo twierdziła sympatyczna spikerka. Dziadek triumfował. Oczywiście, przy tak dużej ilości ukrytego pożywienia, nadzieja, że otrzymamy pomoc z zewnątrz, stawała się coraz bledsza i wkrótce przestaliśmy się oszukiwać tą kuszącą, lecz nierealną alternatywą. Być może tak było sprawiedliwie. Ostatecznie, istniały jeszcze biedniejsze narody, które nie dysponowały podobnymi ukrytymi zapasami. Czasami wyobrażałem sobie spekulantów jako pracowite mrówki, które łażą tam i z powrotem w dostatnie, bezchmurne dni, zbierając każdy upuszczony okruszek i chowają go w swoich głębokich kryjówkach. Ale tym razem stanowczo przesadzili… Żywność ukryta było tak głęboko, że nawet sami spekulanci nie mogli jej odnaleźć.

Co wieczór zbieraliśmy się przy żałosnych pozostałościach zimowych przetworów i żuliśmy wolno, bardzo wolno, tak, jak radzili nam specjaliści Ministerstwa Zdrowia. Mama i tato milczeli w poczuciu winy. Dziadek sypał sarka zmami. To był jego czas, jego małe święto. W obliczu dzisiejszego niedostatku, uwielbiał opowiadać o starych dobrych czasach; wracał wstecz, wstecz w swoje wspomnienia i uchylał coraz to szerzej drzwi przeszłości. Jego głos robił się lekko piskliwy, kiedy wyliczał niekończący się spis wiktuałów, o których nie mogliśmy nawet śnić. Góry chleba. Śnieżnobiałe bryły sera. Ogromne krążki sera żółtego. Masło, jaja, parówki… (Boże!) I oczywiście – wszechobecne kiełbaski, skwierczące apetycznie na ruszcie, długie na cały łokieć. Tak, miał on talent do opowiadania. Jak doświadczony psycholog, robił krótkie przerwy, abyśmy lepiej wyobrazili sobie jedzenie, żebyśmy poczuli jego aromat… Zostawiał drzwi szeroko otwarte, dopóki z naszych ust nie pociekła ślina. Później zazdrośnie trzaskał nimi pod naszymi nosami. Wstawał od stołu i oddalał się do swojego pokoju, fukając pogardliwie.

Nie mogłem uwierzyć, że słoiki się skończą. Traktowałem je jako nieuniknioną dolę i jedyne zbawienie. Pierdziało się po nich paskudnie, ale wypełniały żołądek. Wolałbym, żeby było jeszcze dużo słoików. Ale pewnego wieczoru, mama powiedziała po prostu:

– To już ostatni…

Zjedliśmy go od razu. Za trzy dni było Święto Narodowe. Oczekiwano, że z tej okazji rząd rozda trochę żywności. Co by nie mówić, to wielkie wydarzenie dla naszego narodu! 3 marca 1878 r. wyzwoliliśmy od Turków. Niewola turecka trwała całe pięć wieków! W tym czasie nie mieliśmy żadnych praw. Teraz jednak tak nie jest. Chcę powiedzieć, że sami jesteśmy panami swojego losu. Prowadzimy własna politykę zagraniczną i wewnętrzną. Bułgaria jest państwem suwerennym.

W przeddzień święta rzecznik rządu pojawił się na ekranie i przeczytał krótkie orędzie. Mówił o ciężkim historycznym losie naszego narodu i jego przysłowiowej wytrzymałości. Wzywał nas, abyśmy poczekali na kolejne zbiory. Uczeni obiecywali, że ten rok będzie urodzajny.

Do nowych zbiorów pozostawały tylko trzy miesiące...

Tamtej nocy w ogóle nie spałem. Próbowałem strawić surowy fakt, że nie ma więcej jedzenia i długo nie będzie. Zapasy się wyczerpały. Koniec. Z mojego brzucha wydobyły się żałosne dźwięki. Wierciłem się w ciemność i użalałem się, że nie urodziłem się 50 lat wcześniej, w dostatniej i sprawiedliwej epoce dziadka. Moi rodzice także nie spali. Głosy dochodziły przez ścianę. Nie miałem pojęcia, o czym rozmawiają, byli dosyć pobudzeni. Potem zaczęli się kłócić. Później zrobiło się cicho. Czułem, że nie śpią. Wydawało mi się, że któreś z nich płakało. Nie chciałem słuchać, ale dźwięk sączył się przez ścianę jak cienka strużka i łaskotał moje uszy. Nagle zrozumiałem, że to nie płacz. To był śmiech. Cienki, histeryczny chichot, który bezlitośnie wrzynał się w moją świadomość. Ogarnęła mnie panika; zacząłem drżeć i nakryłem się z głową. Śmiech trwał długo.

Rano wszyscy oprócz dziadka wyglądaliśmy na odmienionych. Ale nie on! Siedział niewzruszenie w pokoju i słuchał marszów w radiu państwowym. Przypominam sobie jak tato wszedł do niego wolnymi, stanowczymi krokami. Był bardzo blady. Jego wargi miały ołowiany odcień, jakby zjadł na śniadanie metalowe opiłki. W jego oczach zapalały się szalone iskry. Mama szaleńczo krzątała się po kuchni. Popadła w niepojętą euforię: układała naczynia, czyściła podłogę, szorowała kuchenkę... Od czasu do czasu upuszczała różne rzeczy, które z trzaskiem rozbijały się o podłogę. Przemknąłem do korytarza, aby usłyszeć, o czym rozmawiają dziadek i tato.

...uznasz, że to obłuda – dobiegł głos taty. – To mnie nie interesuje. Chcę, żebyś mi wybaczył. Musisz mi wybaczyć!

– Kiedyś – chrapliwie podjął dziadek – w czasie świąt wisiały flagi. Na każdym balkonie wisiała flaga, przypominasz sobie? Dziś nikomu takie rzeczy nie przychodzą do głowy... Dlatego jesteśmy w takiej sytuacji. Dlatego!

– Dość! – przerwał mu tato i gwałtownie wyłączył radio. – Przyszedłem prosić o przebaczenie...

– Patrzcie go, przyszło mu do głowy! – wymamrotał dziadek. – Trafiło mi do serca, nie ma co...

– Wkrótce umrzemy z głodu – chłodno rzekł tato.

– Czyżbym to ja był winny? – wybuchł dziadek. – Czy to ja doprowadziłem do tego?

– Tę rozmowę prowadziliśmy wiele razy – ze znużeniem podjął tato. – Każdy ma swoje zdanie w tej sprawie. Ale teraz… nie przyszedłem się spierać. Chciałem cię tylko przeprosić. Na pewno jest za co. Zawsze jest... Nikt nie jest święty. Ty też. Ale ja już nie gniewam się na ciebie. O nic! Chcę, abyś i ty mi wybaczył. Żałuję, że tak się stało...

– Spójrz na siebie... – syknął starzec. – Popatrz tylko, jaka z ciebie oferma!

– Tak czy inaczej... – niejasno dodał ojciec. – Lepiej sobie wybaczmy.

– Bardzo się śpieszysz! – przerwał mu dziadek. – Nie zamierzam umierać! To jest najłatwiejsze. Musimy walczyć!

– Nic nie da się zrobić!

– Może! – gorączkowo podjął dziadek. – Spekulantów trzeba powiesić, a ziemię scalić.

– Obawiam się, że to niemożliwe...

– Nie, ty mnie nie znasz! – zawziął się starzec.

– Jesteś w błędzie! – przerwał mu tato. – Czasy są inne... dziadku. – Kpisz ze mnie, tryumfujesz nad moimi ideami! Wiem, co sobie umyśliłeś. Chcesz mnie wykończyć żeby zabrać mój pokój!

– Co ty pleciesz! – wykrzyknął ojciec. – Co mnie interesuje twój zawszony barłóg?! My tutaj umieramy z głodu! UMIERAMY, CZŁOWIEKU!

– I całkiem zasłużenie, jeśli pytasz mnie – wycedził mściwie starzec – Kto zrujnował rolnictwo, co?

– Kto je zrujnował?!

– Tacy jak ty!

Nastąpiła długa przerwa. Słyszałem jak ojciec chodził nerwowo po pokoju. Bałem się, że może nagle otworzyć drzwi i mnie zobaczyć. Z kuchni dobiegało histeryczne tłuczenie. Podsłuchiwałem dalej.

– No dobra – zgodził się tato. – Nie ma znaczenia. Przyjmuję wszystkie twoje zarzuty, pomimo tego, że sam nie mam, tak z resztą jak i ty, nic wspólnego z rolnictwem. Ale może właśnie ta moja obojętność w takim dziejowym momencie okazała się fatalna dla rolnictwa. Kto wie. Przyznaję, to moja wina. Wybaczysz mi?

– Nie! – z głębokim zadowoleniem zaznaczył dziadek. – Wszystko bym ci wybaczył, synku, tylko nie ten lekkomyślny stosunek do bułgarskiej wsi. Ty nasrałeś na marzenia całego jednego narodu! Nie ma rozgrzeszenia za takie grzechy...

Mój ojciec stanął jak wryty. Jego głos zadrżał:

– Chyba nie odejdziesz z taką urazą w sercu, co?

– Co!? Nigdzie się nie wybieram! – podskoczył jak oparzony; sprężyny starego fotela żałośnie jęknęły. – Knujesz coś, ty potworze? Mów natychmiast!

– Po prostu jesteśmy rozdrażnieni. Jesteśmy dość głodni, chcę powiedzieć...

– Ja też jestem głodny. Co z tego?

– To wszystko! – uciął tato.

Jego kroki skierowały się do drzwi. Odskoczyłem i pośpiesznie schowałem się w swoim pokoju. Wepchnąłem się pod pościel. Tutaj było ciepło i przytulnie, ale jakiś niepokojące przeczucie nie dawało mi spokoju. „Co też wykombinowali?”, pytałem siebie przerażony. Żołądek skurczył mi się ze strachu i wystrzelił do ust pełną porcję kwasów. Splunąłem na podłogę. Wbiłem wzrok w cienką szparę pod drzwiami. Wydawało mi się, że stamtąd wypłynie szeroka kałuża... Krwi! Było cicho i mrocznie. Za okna rozpościerały się bezkształtne, szarawe chmury, które zamarzły nad miastem jak lodowa skorupa. Podniosłem się ostrożnie i znowu przemknąłem do korytarza. Rodzice sprzeczali się w kuchni.

– Nie chce przebaczyć... – dosłyszałem posępny głos taty. – Wszystko inne bym wybaczył, mówi, tylko tego – nie!

– Niech go szlag w takim razie! – rzekła mama.

– Chciałem, aby było w sposób bardziej cywilizowany... – wymamrotał.

– Nie może być w sposób cywilizowany! Nie ma jak! – przerwała mu. – Kiedy chodzi o mięso...

– Musisz koniecznie tak się wyrażać? – wybuchł tato.

– To się robi bez gadania! – ucięła mu. – Raz- dwa!

Moja delikatna mamusia! Do dziś ją sobie przypominam: upodobniała się do wiedźmy – chuderlawa z widocznymi obwisłymi cyckami i dużymi zębami, gotowymi schrupać wszystko na swojej drodze. Później, w latach dobrobytu, przytyła i dość wyładniała; nawet wymieniła sobie zęby, które z pewnością przypominały jej tamtą głodną zimę. Jednak jej cień pozostał wciąż tak chuderlawy i groźny. To czasami szokuje ludzi, ale prawdą jest, że wielu Bułgarów cierpi na ten defekt. Uczeni nadal go badają, ale bez szczególnych rezultatów.

Ocknęło mnie wściekłe brzęczenie kuchennych narzędzi. Ktoś grzebał w szufladach i wyrzucał je chaotycznie na stół.

– ...nie nadaje się – doleciał głos mojego ojca. – Jest bardzo tępy.

Potem mama coś powiedziała i tato wybuchł:

– Spadaj z tym korkociągiem! – i gdzieś go strzelił.

Gorączkowo szukali dalej... Mama znowu się odezwała:

– Weź siekierę...

– Dość! – krzyknął. – Przestań się wtrącać! Ja decyduję. Stary jest mój! Zrozumiałaś?

– Pozdychamy z głodu, czekając aż się wyguzdrasz!

Dokładnie tak powiedziała, nie zmyślam sobie! Jej słowa uderzyły mnie w piersi i wytrąciły z rozmowy, do której przylepiłem się nieproszony. Poczułem się jak porysowana nalepka. Oparłem się plecami o ścianę i rzekłem sobie: „Oni to zrobią!”. Nie zrozumiałem wszystkiego, co do siebie mówili, ale czułem jak nastrajają się w sobie, jak coraz bardziej stają się okrutni i źli. Musiałem coś zrobić, żeby zapobiec temu przerażającemu czynowi. Rzuciłem się do pokoju dziadka...

Zostałem go fotelu, zastygłego z rozchylonymi ustami i błądzącym wzrokiem. Jego wygląd wyrażał zupełną nieobecność. Jakby ponownie przeniósł się w przeszłość, pomiędzy góry wszelakich łakoci. Radio wciąż nadawało marsze.

– Dziadku! Dziadku! – szepnąłem gorączkowo i szarpnąłem go za rękę. – Musisz uciekać!

– Co się dzieje!? – ocknął się. – Komsomolcu!

Nienawidziłem jak mnie tak nazywał, ale w tym momencie było mi wszystko jedno.

– Uciekaj dziadku! Uciekaj! – powtórzyłem niecierpliwie.

Jego palce wbiły się w moje ramię z drapieżnym spazmem. Zaleciał mnie duszny zapach zgnilizny. Słowa wylatywały z jego gardła jak nietoperze.

– Co ty pleciesz, chłopcze?

Wyraźnie postanowił wypróbować na mnie cały arsenał uprzejmości w stylu komsomolcu, młodzieńcze, chłopcze, młody człowieku, synku i tym podobne.

– Chcą... powiedzieli... mają zamiar cię zjeść – mówiłem, jąkając się z przerażenia.

Jego wnętrzności zabulgotały jak w spłuczce. Parsknął na moje czoło szyderczym śmiechem zmieszany ze śliną.

– Ha-ha-ha! Będziecie mnie jeść, co? Czy tyle udało wam się wymyślić, przeklęci szubrawcy!?

– Nie! Nie! – zaszlochałem histerycznie. – Nigdy tego nie zrobię, przysięgam!

Z kuchni doleciało przeciągłe wycie. Dziadek jakby nie zwrócił na to uwagi. Wziął mnie na kolana i objął kościstą ręką przez krzyże. Poczułem się głupio: już nie byłem dzieckiem i moje nogi dotykały podłogi. Jego sucha, chropowata dłoń przykryła moją głowę jak ołowiany liść.

– Chcesz żebym Ci opowiedział pewną bajkę, chłopcze? – szepnął mi do ucho.

– Nie ma czasu! – drgnąłem przestraszony.

– Czas jest nasz, mój mały – zaśmiał się.

Wtedy zdarzyło się coś piekielnie dziwnego. Dziadek zamknął oczy. Jego zmarszczki stwardniały. Poczułem ja jego szeroka dłoń przyciska mnie w dół, jakby próbował wetknąć mnie z powrotem w małą kulkę dzieciństwa. Nie spiesząc się, jak doświadczony tragarz podłożył plecy i przejął ciężar… Cichy trzeszczenie wypełniło powietrze, jakby podparł ogromną niewidzialną skałę. Nagle zrobiło się chłodno. Pokój pokrył się lekkim, bezbarwnym pyłkiem, który przytępiał światło i zagłuszał szum. I wtedy z przerażeniem zrozumiałem. Dziadek zatrzymał czas!

Nie otwierając oczu, zaczął równym, zimnym głosem.

– Pewnego razu…

Spod jego powiek wypełzła czerwona smuga światła.

– …ten car był bardzo zły i głupi – ciągnął niewzruszenie. – Ale jeszcze bardziej zła i tępa była jego nieletnia żona. I oni tak sobie wymyślili sobie, że zgładzą wszystkich starych ludzi w królestwie…

Miałem zamiar mu przerwać i powiedzieć, że już słyszałem tę bajkę. Przynajmniej trzysta razy! To była jego ulubiona bajka – właściwie jedyna, jaką kiedykolwiek mi opowiadał. Ale czas stał w miejscu. Moje serce biło słabo, jak u ptaszka, a słowa pływały brzuchami do góry w moich ustach.

– …nie nadawali się do niczego, za to dużo jedli i śmierdzieli paskudnie. Postanowione – zrobione. Wysłali trybunów by obwieścili, że temu, kto nie przyprowadzi swoich starych rodziców do pałacu do końca tygodnia, zetną głowę – mielił bez wyrazu dziadek.

Byłem zmuszony znów wytrzymać całą przestarzałą przypowieść o dobrym synu, który ukrył swojego ojca na strychu i nadal się nim opiekował, usługiwał mu nie wiem ile lat. I jak później w kraju nastąpił niesłychany głód, ponieważ młodzi byli niedoświadczeni i zrujnowali rolnictwo. I jak tylko stary, jedynie on wiedział, co trzeba zrobić, żeby ocaleli. Jak syn poszedł do głupiego cara, i jego pieprzonej żony, którzy już zjadali swoje gówna. Ho-ho! I powiedział im, że może ocalić kraj, jeśli mu obiecają, że oszczędzą starca. Nie mieli wyjścia – obiecali mu… Wówczas starzec wyszedł na plac, wyciągnął jedną listę i przeczytał imiona bogaczy, którzy ukryli tony pszenicy w piwnicach. A lud tylko na to czekał – pogonił bogaczy i zabrał zboże. Potem powiesili faszystowskiego cara i jego zasraną żoneczkę przed pałacem, a starca postawili na czele państwa. I żył on jeszcze tysiąc lat, i mądrze rządził narodem, pokolenie po pokoleniu.

Zwracało moją uwagę to, że za każdym razem, kiedy doszedł do tego miejsca, dziadek niepostrzeżenie dodawał lat. Na początku, przypominam sobie, starzec rządził tylko sto lat – czyli zwyczajową kadencję w bajkach. Z biegiem czasu jednak ten okres rozciągał się coraz bardziej, aż objął całą epokę. Tysiąc lat. Dwa tysiące, trzy tysiące! Ale i to już nie starczało. Teraz z dziadka słów wynikało, że starzec jeszcze żyje i ma się dobrze i wciąż zarządza sprawami narodu twardą ręką… A kto nie wierzy, niech pójdzie do owego, dalekiego kraju i zobaczy na własne oczy. Tam wszyscy są syci i zadowoleni, wszędzie wiszą portrety starca, ziemia, oczywiście, jest wspólna. I nikt nawet nie pomyśli o narzekaniu…

Wtedy wtargnął mój ojciec. Był goły do pasa – jego wychudzone ciało błyszczało od potu. Jego żyły wyraźnie uwypuklały się pod skórą jak czerwone i niebieskie kable. Trzymał spodek z parującą filiżanką.

Dziadek stęknął ledwie dosłyszalnie; jego ciało wyprostowało się, poskrzypując jak stara, zardzewiała sprężyna. Czas znów zaczął się toczyć po zboczu życia.

– Przynoszę ci herbatę… – rzekł tato z gorzkim grymasem, odwróciwszy głowę do okna.

Spodek kołysał się w jego ręce. Ciesz gwałtownie pluskała.

– Nie waż się, tato!... – wyrwało mi się z gardła.

Odwrócił się gwałtownie.

– Co tu robisz? Znikaj natychmiast! Wynoś się, słyszysz?! Natychmiast!!!

Palce starca zacisnęły się instynktownie; przyciągnął mnie w swoje suche objęcia jak drapieżny krzak i ścisnął mnie jeszcze mocniej. Zaparło mi dech.

– Puść go! – powiedział posępnie ojciec.

– Dlaczego? – chrypnął dziadek. – Przecież będziemy pić herbatę?

Filiżanka groźnie się zachwiała. Kilka kropel wylało się na spodek.

– Bardzo sprytnie, nie ma co… – zaczął dziadek, trzęsąc się ze wściekłości. – Tchórz taki! Chciałbyś, żeby wszystko poszło gładko i bezboleśnie, co? Żebyś nic nie poczuł! Wybij to sobie z głowy! Musisz zaznać krwi i bólu, aby dotrzeć do garnka. Obiecuję ci, że przeżyjesz ten cały horror razem ze mną… Nie upiecze ci się!

Rażące światło oblało mój mózg. Poczułem, że stracę świadomość. Nie miałem nic przeciwko. Obraz przed moimi oczami wygiął się i powoli sczerniał. Na chwilę straciłem kontakt z rzeczywistością. Później znów usłyszałem głos taty, naciągnięty jak struna, na której wisiała cała góra…

– I jak? Jak właściwie mnie ugotujecie? – złośliwie dopytywał się dziadek.

– Nie mów tak przy dziecku! – podniósł głos ojciec.

– A co, zabiję mu apatyt?...

– Zamknij się!

Nagle go zobaczyłem. Był tylko o krok ode mnie. Ręka z filiżanką prawie dotykała mojej twarzy. Kosteczki jego palców zbladły ze ściskania. Ogarnęła mnie chęć, aby wyrwać tę przeklętą filiżankę i wypić jednym tchem. Ale dziadek trzymał mnie mocno w swoich suchych objęciach. Jego broda podrapała mi skronie.

– Chcę, żebyś coś mi obiecał, synu! – wyseplenił dziadek nienaturalnie.

Ojciec lodowato przytaknął.

– Obiecaj mi, że nie zjesz moich starych jaj! Chociaż je uszanuj…

Wdziałem jak filiżanka zadrżała. Wydawało mi się, że chluśnie nią w jego twarz. Wtedy nie byłem całkiem pewny, co dziadek miał na myśli, ale teraz zdaję sobie z tego sprawę. Okrutne słowa! Ojciec wyraźnie nie był na nie przygotowany.

Nie rozluźniając uścisku wokół mojego ciała, dziadek pochylił się do przodu i głośno wycharkał się do filiżanki.

– Sam se pij!

Moja głowa znów zaczęła się wypełniać światłem, ale teraz miałem pewną odporność i nie poddawałem się tak łatwo. Tato powoli uniósł filiżankę i gapił się osłupiały na pływającą po powierzchni substancję.

Miałem zamiar się wyrwać, ale dziadek przyciągnął mnie brutalnie do siebie. W moim ramieniu coś sucho strzeliło.

– Słuchaj, synu – powiedział, nie zwracając uwagi na mój bezsilny sprzeciw. – Doceniam twoją troskę o wyżywienie rodziny. To dość odważne… Ale popełniasz jeden zasadniczy błąd, duży błąd! Nie wiem kto ci wpuścił tę muchę do głowy, właściwie to się domyślam… Eee, nie ma znaczenia. Ważne, żebyś teraz zrozumiał. Jestem twoim ojcem. Twoim stwórcą. Jedynym i niepowtarzalnym! Bądźmy rozsądni. Spójrz na to dziecko. Ja też jestem głodny – nie myśl sobie, że nie jestem. Czy wiesz ile przeklętych jajek ma w brzuchu twoja żona?... A ile kijanek kręci się w twoich jajach?! Domyślasz się, prawda? Możesz sobie zrobić jeszcze tysiąc dzieci. Ale jak sobie zrobisz ojca? Jak stworzysz ojca?!

– Co? Co proponujesz? – wymamrotał oszołomiony ojciec.

Nigdy nie zapomnę tego jego spojrzenia. Nie wybaczę mu go! Tak, wahał się! Widziałem to wyraźnie; miał to wypisane na twarzy… Jakby chciał poczuć wszystkie te nienarodzone dzieci, które kręciły się w jego jajach.

Dziadek pogłaskał mnie po głowie.

– Popatrz jaki jest kruchy i soczysty – dźwięcznie zamlaskał. – A ty chciałeś obgryzać moje stare kości! Nie łam sobie zębów, synu… Zrobicie sobie drugiego chłopczyka. Ileż to roboty! Jesteście jeszcze młodzi. Dwóch chłopczyków sobie zrobicie!

Jego ręce powoli przybliżyły się do mojej szyi. Zamarłem! Tato stał nieruchomy tylko krok ode mnie.

– On jest naszym zbawieniem – odezwał się dziadek szeptem. – Do nowych zbiorów, co? Mogę to zrobić i ja… Co ty na to? Mam to zrobić? Szybko pójdzie. Stój spokojnie chłopcze!

Ręka podstępnie obmacywała moje gardło. Wziąłem głęboki oddech i ostatkiem sił wbiłem zęby w zeschnięte, pomarszczone ciało. Dziadek zajęczał i odepchnął mnie instynktownie. Usta napełniły mi się krwią – słoną, gęstą jak smoła. Byłem wolny! Skoczyłem na ziemię i rzuciłem się do drzwi.

Zderzyłem się z mamą, która akurat wchodziła. A ściślej – wleciała półnaga z rozpuszczonymi włosami i pozieleniałą twarzą, jak ziemska bogini. Jej bose stopy strasznie dudniły. W jednej ręce trzymała dwuzęby widelec, a w drugiej ciężką, żeliwną patelnią, którą wymachiwała. Stanęła nieruchomo pośrodku pokoju i ogarnęła płonącym, gniewnym spojrzeniem obu mężczyzn. Trudno jest mi opisać dźwięk, który wydobył się z jej gardła – coś pośredniego między cienkim szczekaniem i chorobliwym rżeniem. Później zaczęła wściekle walić widelcem w patelnię. Przywarłem przerażony do ściany. Ojciec drgnął i machnął ręką, jakby rozrywał jakąś pajęczynę dookoła siebie.

– Co robisz?! – krzyknął osłupiały.

Mama nie powiedziała nic. Wskazała starca widelcem i groźnie zawarczała. Dziadek zamrugał ze strachem. Cała jego zarozumiałość wyparowała. Teraz, na celowniku naszych natrętnych spojrzeń siedziała pusta ruina, w której robaki czasu wygryzały ostatnie atomy życia. Kropla po kropli moje serce znów napełniło się żalem za starym człowiekiem mimo jego podłej zdrady.

– Nie ma jak, starcze… – westchnął tata. – Nie chcę sprawiać ci bólu. Uwierz mi! Nie chcę, abyś cierpiał. Masz, wypij tę filiżankę. Nic nie poczujesz. Po prostu zaśniesz…

Mama uderzyła widelcem w patelnię. Jej dolna szczęka wojowniczo się wysunęła.

– Rrrrrrrrrr!…

Ojciec jakby się zmieszał i pospiesznie wypchnął nas z pokoju. Obejrzał się przez ramię i powiedział wieloznacznie:

– Dziesięć minut!

„Będziemy jeść dziadka!”, myślałem gorączkowo, dopóki sterczeliśmy w korytarzu i czekaliśmy. Będziemy jeść dziadka! Będziemy jeść… Oczywiście ja nie spróbuję ani kęsa z tego przeklętego pożywienia! To nie ulegało wątpliwości. I mimo wszystko czy nie zmuszą mnie, abym to zrobił? I czy to wszystko nie było robione z myślą o moim nędznym ocaleniu? Czy miałem prawo odmówić? Czy ostatecznie nie skapituluję przed gęstą zupą?... Przypomniała mi się cudowna umiejętność dziadka – zatrzymywanie czasu. Chciało mi się, aby znów przystawił plecy i zatkał dziurę, przez którą przeklęte minuty wdzierały się do naszego świata. Ale dziadek już nie posiadał tamtej mocy. Był zużyty, przytłoczony naporem lat, które pchały się wściekle do wejścia i stopniowo je poszerzały – niemożliwe było, aby je powstrzymał. Dolatywał do mnie głuche ich dudnienie. I widziałem jak czas wylewa się nad nim i pokrywa go swoimi mętnymi wodami, jak samotny pień w dolinie przeszłości.

Wydało mi się, że usłyszałem zza drzwi śmiech. Mama i tata stanęli w pogotowiu, ściskając swoją absurdalną broń. Nie chciałem patrzeć na to, co się stanie później, ale czułem, że nie mam prawa odejść właśnie teraz. Kucnąłem przy ścianie i odwróciłem głowę. Nagle rozległ się odgłos tępego uderzenia. Poczułem je – wprost przez podłogę. Cały blok się zakołysał. Po ścianie przebiegło cienkie pęknięcie. Możliwe, że była to halucynacja. Uderzenie jakby odbiło się głęboko pod powierzchnią ziemi, burząc całe warstwy; jego echo dobiegło jak mocny huk, skąpany w szale ognistych wnętrz. Dźwięk wszedł przez moje pięty i rozlał się po całym ciele, doprowadzają każdą kosteczkę do wibracji. Miałem wrażenie, że się rozpadam. Widziałem jak rodzice wpadli do pokoju… Owiało mnie zimne powietrze. Okno było szeroko otwarte. Pokój był pusty.

Mama wyglądnęła na zewnątrz i powiedziała bez wyrazu:

– Koniec.

– Co teraz zrobimy? – zaszlochał ojciec. – Co zrobiliśmy!

– Nie męczył się. – zauważyła sucho – Musimy go zabrać z dołu…

– Co ty mówisz? – ze strachem zawołał ojciec. – A sąsiedzi?

– Sąsiedzi?...

– Nie możliwe, żeby nie widzieli! Na pewno wezwą policję… – powiedział ze zmieszaniem tato. – Nie wiem. On jest martwy.

– No, i? – rzekła prowokująco. – Zwisa im to! Niebawem wszyscy będą martwi. Porządek społeczny od dawna się rozpadł, ale ludzie są zbyt wycieńczeni, żeby to wykorzystać… Nie mają siły, aby przedsięwziąć cokolwiek na zewnątrz swoich skorup.

Zapamiętałem te słowa.

– To tylko trup – podsumowała z przekonaniem. – Chodź, przynieśmy go!

Przeszli obok jak zombie, nie zauważywszy mnie. Drzwi trzasnęły za nimi.

W pokoju było zimno. Wydało mi się, że stał się duży. Był jakoś złowieszczo sterylny. Rzeczy wyglądały na wypróżnione z treści, bezbarwne, wywołujące uczucie nieobecności. Wiatr rozwiewał przezroczyste białe firany. Pod oknem walał się potargany pantofel dzidka, świadectwo tamtego ostatniego, fatalnego kroku. Wyobraziłem go sobie rozpłaszczonego na cementowym chodniku, rozdartego jak papierowa torebka, a budynki dookoła – opryskane krwią. Siadłem w opustoszałym fotelu plecami do okna. Przeciąg przewracał strony jakiejś gazety, zapomnianej przy łóżku. Filiżanka stała nietknięta na stole. Na powierzchni wciąż pływała żółtawa flegma.

Z zewnątrz doleciał stłumiony krzyk. Przezwyciężyłem obrzydzenie i ostrożnie wystawiłem głowę. Miałem ohydne wrażenie, że parapet się oberwie i polecę w pustkę...

Na dole nie było nikogo. Ani śladu!

Maja mama i tato krzątali się przed blokiem: przetrząsali rzadkie zarośla, zaglądali między wraki zaparkowanych samochodów, pod ławką, za pojemnikami na śmieci... Zrobiło na mnie wrażenie, że okna sąsiednich budynków są szczelnie zamknięte, na balkonach nie było żywej duszy. Przypominam sobie jak mój ojciec stanął się w tej studni lodowatej obojętności, przesunął spojrzeniem po zdrętwiałych płaskich elewacjach i krzyknął na całe gardło.

– Eejjj, oddajcie mi go! On jest mój! Zwróćcie mi go!!!

Jego głos odbił się głuchym echem wśród martwych ścian. Ostrożnie obserwowałem okna. Nic. Nawet zasłony nie drgnęły.

– Parszywi złodzieje! – krzyknęła ochryple mama.

Oboje zsunęli się na ławkę przed wejściem i oparli się jeden o drugiego. Nagle zrozumiałem: ktoś ukradł trupa dziadka! Ktoś szybszy i bardziej głodny od nich. W tej chwili doznałem prawdziwej ulgi. Nie będziemy jeść dziadka! Byłem uratowany!

Przypominam sobie jak się przywlekli w tamto późne, szare popołudnie – jak zbite psy. Stanęli przede mną, chwiejąc się ze słabości i wycelowali we mnie ciężkie, mętne spojrzenia. Nagle w mojej głowie odbiły się echem słowa dziadka: „Zrobicie sobie drugiego chłopczyka! Dwóch chłopczyków sobie zrobicie!’’

Teraz jego bezwzględna logika wydawała się jeszcze bardziej niepodważalna. Nie było innego wyboru. Ich dwoje albo ja! Oni byli jednością, która rodziła takich jak ja. Ja byłem tylko pędem, wiosennym źdźbłem skazanym na zwiędnięcie bez pamięci, bez potomstwa... Za rok wyrośnie następny. Nigdy przez całe swoje życie nie czułem się bardziej znikomy, łatwiejszy do zastąpienia i niepotrzebny! Wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie źródło i podstawę tej ogromnej władzy, którą mieli nade mną. I wiem, że wszystko, wszystko w tym życiu, łącznie z faktem, że teraz mówię do państwa, zawdzięczam ich wzniosłej litości. Ponieważ mieli to boskie prawo odziedziczone jeszcze z czasów Stworzenia, ale nie skorzystali z niego. Zrezygnowali z niego; wzgardzili starym prawem, aby ruszyć nową drogą.

Patrzyłem jak przygotowywali się w milczeniu – plecaki, ciepłe ubrania, wysokie buty, czapki, rękawice. Później przypięli broń. Ogarnęło mnie mętne uczucie, że już uczestniczyłem w podobnej scenie. Dochodziło do mnie przez żółtawe osady wieków coś znanego w ruchach i sposobie, w jakich dokonywały się te przygotowania. Było to bardzo dziwne. Tato położył rękę na moim ramieniu i powiedział:

– Synku, idziemy szukać jedzenia. Ty zostaniesz tu i nikomu nie otwieraj! Absolutnie nikomu! Będziesz na nas czekał dopóki nie wrócimy.

Byłem pewny, że widzę ich po raz ostatni. Ale dopiero później, wśród mroku i ciszy wysysającego mnie do szpiku kości głodu zrozumiałem głębię oczekującej mnie samotności.

– Nie poddawaj się! – szepnęła mi do ucha.

Jej suche wargi podrapały mnie po czole.

– Musimy się wymknąć niepostrzeżenie – to były ostatnie słowa mojego ojca.

Zamek starannie zazgrzytał. Zostałem pogrzebany w pustym mieszkaniu.

Kolejne godziny spędziłem w jakimś letargu. Wszystkie zasłony były zasłonięte. Leżałem przed telewizorem i gapiąc się w niego. Wydawało mi się, że puszczają jeden i ten sam niekończący się film. W mojej wycieńczonej świadomości obrazy się mieszały, wątki się przeplatały, a granice rozmywały… Od czasu do wstawałem napić się wody – zalecili mi przyjmować dużo płynów. Czułem jak zbiera mi się w brzuchu – zima i ciężka jak kałuża rtęci. Wracałem, cały bulgoczący i rzucałem się na kanapę. Często się zamyślałem, widziałem różne rzeczy, ale wszystko mi się wymykało i wkrótce znów pojawiałem się przed ekranem wpatrzony w elektroniczny zamęt. Byłem już niechciany w krainie snów! Przede mną leżał nieobjęty surowy wszechświat Śmierci; wyłapywałem jej żałosne impulsy, które po trochu podmywały brzegi mojej piaszczystej wyspy… I wówczas on wyszedł ze Śmierci i stanął w rogu pokoju – ogromny i spuchnięty jak rozgotowana parówka. Jego ubrania były całe w strzępach, a ciało buchało gęstą parą. Nie miał włosów, jego głowa była pokryta pęcherzami. Jego oczy – wybałuszone jak porcelanowe kulki.

– Dziadku! – szepnąłem przerażony. – Czy to ty dziadku?

Wiedziałem, że to on! Jego bose stopy człapały jak surowe kotlety. Poczułem zbliżające się ciepło. Dziadek pochylił się nade mną i podsunął mi pod nos swoją dymiącą rękę.

– Jedz! – ochryple nakazał.

Zacisnąłem zęby i odwróciłem głowę.

Za moimi plecami rozległo się dźwięczne mlaskanie. Zerknąłem przez ramię i zobaczyłem jak odgryzł duży kawałek swojej ręki. Zapach gotowanego mięsa doprowadzał mnie do szaleństwa. Na próżno usiłowałem sobie wmówić, że to tylko koszmarny sen. Dziadek stał przede mną, realny do bólu i żuł niewzruszenie dalej.

– Jedz, chłopcze! – rzekł i znów wyciągnął rękę.

W odgryzionym miejscu było widać żółtawą kość. Cofnąłem się gwałtownie, a dziadek roześmiał się i znów zaczął kąsać swoją kończynę. Nie miał paznokci.

– Głupi chłopiec! – warknął z pełnymi ustami.

Widziałem jak odchodzi, przygarbiony i dymiący, a ściany jakby rozstępowały się przed nim i pokój stawał się coraz większy. Jego obgryziona ręka wisiała wzdłuż uda, jak metalowy klips. Patrzyłem za nim, dopóki rozpłynął się w bezkresnej równinie nicości…

Leżałem, zamyślony w ustającym rytmie swoich organów, kiedy doleciał mnie podejrzany zgrzyt. Dochodził z przedpokoju. Zasłony skąpo przepuszczały niechlujne smugi światła. Dawno już straciłem poczucie czasu. Telewizor wciąż nadawał mieszankę obrazów i słów. „Zwęszyli mnie!”, powiedziałem sobie. Nie miałem sił, by zrobić cokolwiek. Usłyszałem jak drzwi wejściowe się otworzyły. Wyobraziłem sobie kilku potężnych mężczyzn z przekrwionymi oczami. Wiedziałem, że nie ma sensu błagać o litość. Schrupaliby mnie jak smażoną rybkę!

Dostrzegłem ich przez zasłonę łez… Dwie rozmazane sylwetki. Rozpoznałem głos mamy. Brzmiał z niepokojem. Podnieśli mnie, wytarli mi twarz. Usłyszałem jak ojciec mówił: „Spokojnie, daj mu zjeść…”

Zjeść.

Podali mi pełną garść czegoś białego… Miało smak chleba. Lekko słodkie i rozpływające się w ustach, pozostawiając dziwne ciepło, które stopniowo rozlewało się po moim ciele. Połknąłem kilka garści jedna po drugiej; miałem wrażenie, że mogę zjeść całą górę tego niezwykłego produktu. Nawet nie pomyślałem zapytać, co to jest… Po prostu się napychałem. Jeśli byłoby to zwykłe jedzenie, z pewnością dostałbym skrętu kiszek. Ale to było coś innego. Tak. Jakby wchłaniało się bezpośrednio przez organizm, nie wchodząc do żołądka. Nigdy nie jadłem czegoś podobnego!

Niestety nie posiadam próbek tej błogosławionej substancji. Starym zwyczajem mama próbowała zakonserwować pewną jej ilość, lecz poniosła totalną klęskę. Już na drugi dzień pokarm zaczynał gnić, w słoikach zalęgały się jakieś grube robaki i byliśmy zmuszeni je wyrzucić. A zatem bezpośrednich dowodów brak. Ale mimo wszystko czterdzieści dni żywiłem się tylko tym – widziałem, jak co wieczór rodzice szykują się do drogi i wychodzą, żeby wrócić następnego dnia z pełnymi plecakami. Nie mam pojęcia ile osób korzystało z tego niezwykłego zjawiska. Czy ktoś inny w ogóle je zauważył, oprócz mojej mamy i mojego ojca?... Przypomnę państwu, że ani gazety, ani telewizja w tym czasie nie donosiły nic o podobnym fenomenie. Z drugiej strony, skala tego zjawiska jest taka, że wydaje się skrajnie nieprawdopodobnym, żeby zostało niezauważone. Przypuszczam, że z biegiem czasu pojawią się tez inni świadkowie. W przeciwnym razie byłoby bardzo szkoda.

Często się dziwiłem – dlaczego właśnie oni? Moi rodzice! Czym sobie zasłużyli na te szczególną łaskę? Nie wiem. Może – po prostu fart. Nie myślę, że byli specjalnie wybrani. W tym nie ma żadnej logiki. Opowiadali mi, że po tym jak wyszli w pole, nagle zaczął wiać silny wiatr. Oboje skryli się w jakiejś jamie i prawie natychmiast zasnęli, wycieńczeni z niedożywienia i wyczerpania emocjonalnego. Obudzili się dopiero o świcie, przytuleni do siebie jak małe dzieci, zgrzytając zębami. Pole było pokryte szronem. Chłodne pomarańczowe słonce płynnie podnosiło się nad wzgórzami. Wiatr rozwiał chmury. W oddali majaczył nudny zarys miasta, przeszyty kilkoma kominami. Oboje na próżno się rozglądali z nadzieją, że namierzą jakiegoś kundla. Ale świat wyglądał na kompletnie bezludny. I dopiero wtedy pomyśleli, aby spojrzeć pod nogi… Wśród iskrzących się nitek lodowej pajęczyny odkryli jakieś białe kulki. Pomyśleli, że to grzyby. Zebrali pewną ilość. Były miękkie i lepkie jak ciasto. Przełamali się i spróbowali. I natychmiast zrozumieli, że to jest najczystszy, najbardziej pożywny pokarm, jaki kiedykolwiek próbowali! Jedli i płakali ze szczęścia. Całe pole było usłane tym niezwykłym produktem. Dopiero w południe stwierdzili, że kuleczki zaczynają się szybko topić i znikać, ale już napchali nimi swoje plecaki.

Mama i tato zeznają, że na polu nie było nikogo oprócz nich. Ale mimo wszystko pole jest zbyt duże… Zawsze pytałem się, dlaczego nie podzielili się swoim odkryciem z kimś innym – sąsiadem albo, powiedzmy, krewnym. Odpowiadali mi, że im też nikt nie powiedział. Przeciwnie, zapłacili całą okrutną cenę swojej wiedzy. Podkreślali nie bez podstawy, że pole sobie tam było, za miastem, przez cały czas – wystarczyło, żeby człowiek wyszedł wczesnym rankiem i zebrał pokarm. A zatem, jak już powiedziałem, nie można twierdzić, że byli wyznaczeni do ujawnienia przed ludnością jakiejś tajemnicy. Ponieważ nie było żadnej tajemnicy. Wszystko było jawne, nawet oczywiste! A więc nie trzeba było proroków. Nie mniej zadziwiający był ich stosunek do samego pokarmu. Nigdy nie okazali szczególnego zainteresowania jego pochodzeniem, mimo iż spróbowali różnych sposobów przyrządzania – gotowany, pieczony, duszony… zawsze był wyśmienity i wystarczał dokładnie dla nas trojga. Ale nie słyszałem ich, aby dziękowali komukolwiek za ten dostatek.

Tak skończyła się nasza głodowa odyseja. W połowie wiosny nasze państwo otrzymało ową długo oczekiwaną pożyczkę 700 milionów dolarów i sytuacja powoli zaczęła się polepszać. Z powrotem pojawiły się różne produkty… Potem przyszły obfite zbiory i jesienią już nikt nie głodował. Naturalnie, przeżycia pozostawiły głębokie ślady w psychice wielu ludzi. Nie przypadkiem nikt nie lubi mówić o tym okresie swojego życia. Woli zamknąć go w sobie, a jeśli może, całkiem wymazać go z pamięci. Przynajmniej z moimi rodzicami tak jest. Jak państwo wiecie, ludzie ich pokolenia kategorycznie odmawiają współpracy ze społecznością międzynarodową w celu ustalenia prawdy.

Często myślę o dziadku… Coś sprawia, że wątpię w to, że on nie żyje. Wtedy w zamieszaniu, nie uwzględniliśmy tego, że mieszkamy jedynie na pierwszym piętrze. Skok z takiej wysokości rzadko jest śmiercionośny, nieprawdaż. Bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że dziadek udawał martwego. Dlaczego nie? Następnego roku dostaliśmy tajemniczą kartkę z Korei Północnej bez tekstu. Być może była to pomyłka. Nie mam pojęcia jakby tam dotarł. I mimo wszystko ta myśl mi się podoba. Dla każdego musi być miejsce pod słońcem.

Dziś my, Bułgarzy, jesteśmy wśród najmłodszych narodów na świecie… Na tle beznadziejnie starzejącej się Europy powinno to być niekwestionowanym priorytetem naszego członkostwa w tej błogosławionej strukturze. Niestety wielu ludzi stamtąd tak nie myśli. Oni są raczej przestraszeni niejasnością, przysłaniającą pewne aspekty naszej najnowszej historii. Czasami bawiące się pod blokami dzieci natrafiają na podejrzane szczątki – szczęki, kręgi, kości… Zdarza się je znaleźć, chcę powiedzieć, chociaż nie codziennie. Dzieci lubią sobie z nich robić różne ozdoby, nosić je na szyjach, wymieniać się nimi… To rodzi pewne obawy w cywilizowanym świecie. Ale nie dowodzi niczego. Tam, gdzie żyją ludzie, zawsze coś zostaje, nieprawdaż?

Przełożyły: Justyna Maszczak, Anna Nazaruk, Marta Paprocka, Malwina Parczewska, Joanna Dudziuk

Redakcja: dr Mariola Mostowska

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW