22.01.2010

WYBAWCA

 

bg

 

Autor: Alek Popov

Uczyń dobro i wyrzuć je do morza.
Bułgarskie przysłowie ludowe

 

Jestem cwanym gburem, który przyjechał na ten obóz, tylko po to, by odbębnić praktyki. Inaczej nie przyjęliby mnie na uniwersytet. Mój wygląd zewnętrzny często zwodzi, mówią: „Fajny chłopak”. Rzeczywiście wyglądam porządnie i przyzwoicie, ale mam jeden zły nawyk, który mnie dyskwalifikuje. Mrużę ze znużeniem oczy, a mój wzrok płynie wolno jak żółta rzeka. Ludzie tego nie łykają, lubią, by patrzeć na nich uczciwie i szczerze nawet wówczas, kiedy ich oszukujesz.

Pracujemy w zakładzie przetwórczym, gdzie konserwowane są owoce i warzywa. Śmierdzi obrzydliwie i jest bardzo brudno. Pracują głównie dziewczyny. Coś pociągającego na pierwszy rzut oka, jednak większość z nich nic nie warta. Tak, ale okazało się, że nie otwierałem dość dobrze swych zaspanych oczu. Już w pierwszych dniach przespałem się z jedną samotną babą, brygadzistką działu, która wypełniała mi kartę obecności. Od tamtej pory nie przekroczyłem progu zakładu więcej niż dwa-trzy razy, i to tylko dla pozorów. Wahałem się, czy cena, za jaką się sprzedaję, nie jest zbyt niska.

Nazywała się Flora i całkowicie odpowiadała mojemu wyobrażeniu kobiety o podobnym imieniu: około czterdziestki, z dużym biustem, mleczno-białej cerze i żywych mysich oczkach pod kasztanową grzywką. Wdowa. Miała syna w wojsku, mieszkała sama. Zbrzydli jej włochaci, przepoceni samcy, dlatego wybrała mnie. Ja jestem bardzo inteligentny. Było nam super. W jej małym zagraconym mieszkaniu potrafiła wytworzyć przytulną atmosferę, która chociaż miała nieprzyjemną woń, była wystarczająca, żeby zatrzymać człowieka takiego jak ja, spragnionego pieszczot i ciepła. Meble były przesiąknięte zapachem żarcia – gotowała wyśmienicie. „George!” – wołała z kuchni, nauczyłem ją, by mnie tak nazywała, mimo że nazywałem się zupełnie inaczej; podobał mi się jej proletariacki akcent, z jakim go wymawiała. Zazwyczaj drzemałem na zatłuszczonej kanapie jak spasiony kocur. Urządzaliśmy sobie małe święta dogadzania. Wybierała najsmaczniejsze kąski, maczała je w sosie, zakręcała na swoim widelcu i wpychała w moje łakome usta. Przywykłem wznosić kieliszek z pańskim rozmachem. Po kolacji czekała na mnie wanna, nad którą tańczyły obłoczki pary, a ona przysiadywała na trójnożnym stołeczku i z upojeniem szorowała mi plecy. Nocą rozklekotane łóżko skrzypiało jak furmanka w drodze na tamten świat, jedno z tych starodawnych łóżek z namalowanymi niedźwiadkami i zagajnikami na zagłówku. Nieboszczyk ze zdjęcia na ścianie poprawiał drżącymi palcami swoje okulary. Budziłem się koło jedenastej, przy łóżku czekał na mnie termos z kawą. Koło pierwszej Flora wracała z pracy, jedliśmy wykwintny obiad, później znowu wychodziła, a mnie ogarniała pustka wczesnego popołudnia. Brałem pieniądze i wychodziłem z domu, znałem jedną ustronną knajpę w starej części miasta. Była jesień, ogon lata ciągnął się po chodnikach. Włócząc się próbowałem formułować myśli o podziale pracy. Spotykałem się ze znajomymi z praktyki, w ich oczach taiła się zawiść – daliby wszystko, żeby mi się dostało...

Pewnego dnia przypadkiem poszedłem do zakładu, Flora zadzwoniła, żebym jej coś przyniósł. Szwendałem się po halach jak mucha bez głowy. Przy maszynie do przecieru pomidorowego nieoczekiwanie się zatrzymałem. Anioł w niechlujnym białym fartuchu dzielnie mieszał pomidory długim drągiem. Jasna grzywka zuchwale przecinała zachwycająco czystą twarzyczkę. „Oni są szaleni! – wykrzyknąłem w myślach. – Miejsce aniołów jest przy łóżku, a nie nad kotłem! Jej zaokrąglone ciałko przywiodło mi na myśl, że mogę w pewnym sensie złagodzić tę niesprawiedliwość. Na początek postanowiłem jej pomóc. Zdziwiona wbiła we mnie zielone oczy. Z obrzydzeniem złapałem lepkie wiosło, ale na szczęście maszyna zatrzymała się. Ona oparła się niezręcznie na taśmie produkcyjnej, poprosiła mnie o papierosa. Paliła z zakłopotania. Nazywała się Wilma. Akuratnie rozkręciła się rozmowa, kiedy pojawiły się jej przyjaciółki. Porzuciły głupiutką, aby sama radziła sobie w życiu. Oczywiście wszystkie trzy do niczego się nie nadawały, ale widać było, że to cwaniary. Chodziły razem sikać po trzy godziny, a w tym czasie gołąbeczka wiosłowała z poświęceniem w czerwonych pomyjach. Zmuszony byłem poznać się także z nimi. Nagle maszyna ruszyła. Te przedpotopowe potwory są nieprzewidywalne! Wilma zachwiała się i upadła na taśmę produkcyjną... W sumie nie zrobiłem nic szczególnego – rzuciłem się i ją pociągnąłem. Po prostu tam, gdzie dostałaby się jej głowa, dostały się moje palce. Krew, piski, łzy – musiałem zemdleć, aby obraz był pełny. Zresztą mnie bolało...

Teraz wyleguję się w szpitalu wojewódzkim i oczekuję wizyty moich rodziców. Jakiś idiota zadzwonił do nich. Praktyka ma się ku końcowi. Zgłoszą mnie do nagrody. Odwiedzają mnie – ci sami ludzie, w oczach których do niedawna taiła się zawiść, teraz współczują mi najszczerzej. Z pewnością przypuszczają, że grozi mi kalectwo. Ciekawe, jaką minę zrobią, jak się dowiedzą, że wyjdę z tego tylko z małą blizną. Tak przynajmniej twierdzą lekarze. Flora regularnie podaje mi jedzenie. Tu dają jakieś świństwo. Pod tym względem jest bezbłędna. Zarzuca mi, że byłem taki nieostrożny. Czasami i ja kajam się przed samym sobą, gdybym się rzeczywiście okaleczył, nie wybaczyłbym tego sobie. Poza tym wszystko jest super. Całymi dniami rżnę w karty z innymi chorymi. Na oddziale jest jedna pielęgniarka, która od razu wpadła mi w oko – jasnowłosa, wysoka kobyła. Wołają na nią Zojka. Wyostrzona pożądliwość chorych jakby udzielała się personelowi obsługującemu. Wkrótce zapragnęliśmy się wzajemnie. Poniekąd wpłynęła na to moja reputacja bohatera. Była zamężna, to jednak nie przeszkodziło w spełnieniu naszej zachcianki jeszcze podczas pierwszego jej nocnego dyżuru. Na końcu korytarza znajdował się ciasny pokoik, wypchany brudną pościelą, piżamami i obrusami, zebranymi do prania w duże toboły. Wymknąłem się tam po kolacji i zabawiałem się ile mogłem. Zojka nie była pozbawiona powabu, ale ja, jakbym ostygł w stosunku do tego gatunku. Jej wdzięki wzbudzały we mnie czysto zwierzęcy zachwyt. Oprócz tego nie była szczególnie mądra, ja zaś odczuwałem potrzebę rozmowy o sprawach wzniosłych. W międzyczasie przychodziła moja gołąbeczka, Wilma. Przynosiła mi kwiaty… Przysiadła na rogu łóżka i miło się rozgadywała. Za każdym razem robiłem jej miejsce, by usiadła głębiej, ale ona, jakby tego nie zauważała i siadała zawsze na skraju. Widać było, że wdzięczność ją rozpiera, ale nie umiała jej odpowiednio okazać. Chciałem jej pomóc. Dążyłem do tego, aby wzbudzić w niej poczucie winy: często jej przerywałem jęcząc i zgrzytając zębami, mimo że już mnie wcale nie bolało. Opisywałem ze szczegółami stan rany: „To ognisko, które pulsuje!”. Utwierdzałem ją, że zostanę kaleką; moja ręka, Boże, moja biedna rączka! Ona płakała i załamywała ręce.

– Lepiej, gdybym umarła! – wyrwało się jej.

– Tak, lepiej! – starałem się wbić jej to do głowy. – Lepiej, gdybyś umarła, niż twój wybawca ma opłakiwać swoją młodość i kryć rękę w czarnej rękawicy.

Wreszcie przywlekli się nasi. Miałem z nimi porachunki. Matka jest lekarką, ale ojciec zabronił jej, żeby dała mi zwolnienie z praktyki. Despota! Do tej pory zawsze mnie ratowali, a teraz prawie mnie wygonili: idź do pracy. Jakby za karę. Złościli się, że nie pomagam w domu, mam złe stopnie i nie dostaję stypendium. Osobiście jest mi wszystko jedno, jestem za „czystą” nauką. Ale oni narzekają na mnie – on, a matka go słucha we wszystkim.

– Masz odwiedziny! – mrugnęła do mnie Zojka.

Przybrałem srogą, osądzającą postawę. Mój ojciec jest okazały, zaś matka nie. Kiedyś uchodziła za miłą dziewczynę, teraz przypomina pekińczyka. Ale oboje razem wyglądają dobrze. Ojciec niesie czarną torbę na zakupy wypchaną łakociami, która sprawia, że wygląda trochę śmiesznie. Matka pochyla się, żeby poprawić mi poduszkę, jestem zmuszony znieść jej pocałunki. Nie podoba mi się jako kobieta.

– Dowiedzieliśmy się o twoim wyczynie – uroczyście powiedział ojciec.

– Uratowałem przed śmiercią pewną dziewczynę – wyjaśniłem skromnie.

– Jesteśmy z ciebie dumni – podjęła matka.

Emocje obywatelskie biorą u nich górę nad ludzkimi. Milcząco wyciągnąłem zabandażowaną rękę.

– Chwała Bogu!, nie jest źle!... – wykrzyknęła radośnie matka, ale natychmiast zrozumiała swój błąd.

Siłą powstrzymali mnie, żebym nie obrócił się do ściany. Jedno przez drugie wyciągali prezenty z torby, szukali miejsca, gdzie mogą je położyć, ale moja szafka była wypchana prowiantem od Flory.

– Kto naznosił to wszystko? – zdziwił się ojciec nie do końca zachwycony.

– Pracownicy… – wymamrotałem.

– Chcesz pospacerować na zewnątrz? – spytała matka, po to, żeby tylko coś powiedzieć.

– Straciłem dużo krwi… – odpowiedziałem wymijająco.

– Możemy coś dla ciebie zrobić?

Nie mają śmiałości na mnie spojrzeć, już jestem pewien, że mają wyrzuty sumienia. „Jedźcie już”… mówię sobie w myślach, ale ponieważ mimo wszystko szkoda mi ich, powiedziałem w najbardziej przyjazny sposób:

– Posłuchajcie, z honorem obroniłem dobre imię rodziny, czym udowodniłem, że jestem zdolny do samodzielnego życia. Chcę, żebyście mi znaleźli oddzielne mieszkanie i więcej do niczego mi się nie mieszali. Zrozumiałem ile są warte wasze rady, wystarczy mi tylko wasze wsparcie.

Zauważyłem z przyjemnością jak zrzedły im miny. Już nie wyglądali tak dobrze. Byli przyparci do muru. Zaczęli coś bąkać, a tego nie znoszę. Nie chciałem więcej patrzyć na ich rozgoryczone twarze, dlatego ich skłamałem, że kręci mi się w głowie i jestem zmęczony. Dziwne, kiedy wyszli, naprawdę doznałem ulgi. Przejąłem się.

Było jasne, że Wilma będzie mi wdzięczna po grób. Było jasne również, że nie jest zakochana w swoim wybawcy. Nie, żeby to miało, kto wie jakie znaczenie, ale ja pragnąłem dostać, co mi się należy. Ona była wychowana jakoś wyjątkowo głupio, nawet bezsensownie w naszej współczesnej epoce. Unikała całowania mnie w usta i odpychała moją rękę ze swojego kolana. Domyśliłem się też czegoś, co ostatecznie doprowadziło mnie do wściekłości. Pewnego dnia przywlokła się z jakimś blond głąbem, którego przedstawiła jako swojego chłopaka. I ten typ miał czelność mi dziękować! Szczytem szczytów było to, że przyniósł gitarę! Zaproponował, że mi na niej pobrzdąka, jeśli inni na sali nie mają nic przeciwko. Rozumie się, że pozostali chorzy byli oczarowani i ja nie mogłem go wygonić lub trzasnąć go w głowę przecierem Flory. Brząkał całą wieczność, bili mu brawo.

– Co ci jest? Bardzo cię boli!? – ze strachem zapytała Wilma.

,,Zobaczysz, ty wstrętna ladacznico”! – krzyczałem w myślach. – Niewdzięcznica, ja ci pokaże! Po to ryzykowałem swoim życiem. A niechby zrobiło z ciebie przecier!” Nie posiadałem się ze złości. Postanowiłem nie odwlekać dłużej. Zatrzymałem ją na dwie minuty, tamten już wyszedł. Powiedziałem jej, że jutro rano czeka mnie skomplikowany zabieg, możemy długo się nie zobaczyć, dlatego proszę ją, żeby przyszła wieczorem na chwilę.

– Muszę powiedzieć ci coś bardzo ważnego – dodałem zagadkowo.

Nie miała mi jak odmówić, w końcu to ona była przyczyną, że się tu znalazłem. Niczego nie mogła mi odmówić. Dwie noce pod rząd Zojka była na dyżurze, tego wieczoru miała słodko spać w domu. Miałem połówkę wódki i butelkę wina na wszelki wypadek, pomimo że mówiąc wprost, wydawało mi się upokarzającym przymilanie się i częstowanie jej po tym, jak uratowałem jej życie. O umówionym czasie Wilma przyszła sama. Była bardzo zmieszana, kiedy zaprowadziłem ją do swojego legowiska, ale, jak już wspomniałem, Wilma była głupio wychowana. Wyjaśniłem jej, że klucz był mi dany z powodu odważnego czynu, na znak wdzięczności. Skłoniłem ją, żeby usiadła na jednym z tobołów, stanąłem przed nią i milczałem całą minutę wpatrzony w jej milutką twarzyczkę jak żywy wyrzut. W końcu nie wytrzymała i zapytała mnie, co chciałem jej powiedzieć. Wtedy powiedziałem jej, co następuje:

– Uratowałem ci życie, przelewając swoją krew, a ty jak mi się za to odwdzięczasz?! Proszę, jestem inwalidą z twojej winy, przez twój brak rozsądku i niewybaczalną kokieterię. Moralna strona sprawy jest mi obojętna, ale jaka będzie rzeczywista wartość mojej nagrody, oprócz drwin i pogardy dziewcząt – zamachałem jej przed oczami zabandażowaną ręką. – W ich oczach jestem potworem! Ale dwa razy bardziej potworna jest twoja niewdzięczność. Przyprowadzasz mi tu swojego chłopaka i jeszcze się chwalisz jak umiejętnie gra swoimi dziesięcioma palcami. Ale chcę cię zapytać gdzie on był, kiedy upadałaś na taśmę? Pewnie gdzieś brzdękał, podczas gdy ja ratowałem ci życie. Może sobie myślisz, że byłem do tego zobowiązany. Przeciwnie, ty jesteś zobowiązana, aby mi wynagrodzić dobry uczynek. Dlatego cię tu zawołałem.

Mocne słowa – szlochała. Wyglądała tak bezsilnie. Wyciągnąłem butelkę.

– Napij się – powiedziałem, – ulży ci.

Łapczywie uniosła butelkę. Widać było, że nie miała wprawy, piła szybko, dużymi łykami, które na pewno paliły jej gardło. Przestraszyłem się, żeby nie zwymiotowała i wyrwałem jej butelkę z rąk.

– Z umiarem! – fuknąłem na nią.

Postawiłem butelkę na ziemi, powiedziałem jej, żeby wstała i się rozebrała. Podporządkowała się łkając i wycierając łzy. Na tej podstawie wywnioskowałem, że może wreszcie zrozumiała szlachetność mojego porywu. Potem wszystko ułożyło się samo z siebie. Było super. Kocham gołąbeczki. Nie wiem, czy one mnie kochają, ale ja je kocham. Kiedy odprowadzałem ją do tylnego wyjścia, moja gołąbeczka milczała z opuszczoną głową. Na zewnątrz delikatnie świtało i w przypływie dobroci pogłaskałem ją po włosach.

– Nie masz powodów, by się dręczyć – powiedziałem jej łaskawie.

– Czy teraz jesteśmy kwita? – zapytała cicho.

To było aroganckie pytanie, które w żaden sposób nie pasowało do jej tonu. Czyżbyśmy mieli się targować? Mimo wszystko to ja jej uratowałem życie.
Po dwóch dniach mnie wypisali. W tym czasie nie przyszła ani razu. Wygląda na to, że zapomniała, co dla niej zrobiłem. Tego samego dnia skończyła się także praktyka. Wszyscy rozjechali się w swoje strony. Zobaczyłem ją na dworcu autobusowym z dużą torbą, siedziała z dala od innych i patrzyła w próżnię. Dowiedziałem się, że w ciągu ostatnich dni nastąpiła w niej jakaś dziwna przemiana: zamknęła się w sobie, rzadko mówiła, stroniła od wszystkich. Zbliżyłem się i zagadałem ją:

– Cześć, jak się masz?

Spojrzała na mnie jak szalona. Najwyraźniej się przestraszyła, ponieważ zaszedłem ją od tyłu. Odczekałem, aż wróci jej mowa i zapytałem:

– Gdzie twój chłopak?

– Pokłóciliśmy się…– wymamrotała.

Pomimo tego, że wiedziałem, sprawiło mi przyjemność usłyszeć o tym z jej usteczek, które potrafiły tak słodko całować. Postawiłem obok jej torby swoją i usiadłem na ławce. Wokoło – starcy, dzieci, praktykanci, cygani, żołnierze, ciężarne… Toboły, tobołki, pudła, żywe kurczęta i kury, rzucone prosto na ziemię. Błyszczące plwociny połyskują między nogami jak drobne monety. Jesteśmy bogatym krajem! Z jednej strony obserwuję naród, z drugiej, trzymam ją na oku. Czasy teraz są takie, że nie można liczyć na ludzką wdzięczność. Wreszcie przez mikrofon – o autobusie jakimś tam, odjeżdżającym do miasteczka K. Drgnęła, chwyciła swoją torbę i ruszyła w stronę autobusu. Ja – za nią.

– Tak, jakbyśmy jechali w jedną stronę – zauważyłem z uśmiechem, robiąc jej miejsce, aby wsiadła.

Zbladła, zachwiała się, o mało nie upadła. Rozeznałem i przygotowałem wszystko uprzednio. Popchnąłem ją lekko z tyłu, jakbym ją konwojował. Usiadłem obok niej ze śpiewającym sercem. Ruszyliśmy. Przez okno zobaczyłem Florę w fartuchu roboczym, wracała ze szpitala, ociężała i rozżalona. Minąłem o dwa kroki od niej, ale gdyż nie życzyłem sobie przesyłanych pocałunków, zaciągnąłem brudną zasłonkę z napisem „Autotransport”. Podróżowaliśmy w milczeniu. Na próżno próbowałem nawiązać rozmowę. Nudziłem się.

K. okazało się niewielkim bałkańskim miasteczkiem. Ogromny napis przy drodze informował, że ma ono sławne tradycje. Był tam namalowany pewien człowiek, sądziłem, że to portret burmistrza. Zapytałem ludzi wokół czy to burmistrz, popatrzyli na mnie ponuro, ale nic nie powiedzieli. Dziwne ludziska. Autobus wysadził nas na środku placu. Powoli inni pasażerowie się rozeszli, zostaliśmy tylko my dwoje. To, że mnie nie zostawiła od razu było dobrym znakiem. Jednak nie mogło to trwać wiecznie. Miejscowi nas zauważyli, nawet już na nas wskazywali – tutaj na prowincji ludzie nie są zbyt dyskretni.

– Posłuchaj – powiedziałem stanowczo – przyjechałem aż tutaj, by ci coś uświadomić… Oczekiwałem, że sama się domyślisz, ale jak widać dla ciebie granice człowieczeństwa są zbyt ciasne. Ja uratowałem ci życie, przy czym ucierpiałem, a ty jak mi się odwdzięczasz? W pocie czoła żebrzę o każdy okruszek. O wszystkim ci muszę przypominać! Chodź, zaprowadź mnie do domu i przedstaw swojej rodzinie. Powiedz wszystkim o dobru, jakie ci ofiarowałem.

Nie wiem jak mogła zapanować nad sobą, myślę, że poniekąd spodziewała się tego. Na ulicy zatrzymywali nas, tutaj wszyscy się znają: pytają, wypytują. Obrzucają mnie spojrzeniami i podśmiechują się znacząco. Za kogo mnie biorą? Zatrzymaliśmy się przed białym piętrowym domem, na żółtym jesiennym podwórzu sterczała zalotna altanka. Wokół wejścia promieniały jak pochodnie wysokie jaskrawo-pomarańczowe kwiaty. Ledwie przekroczyliśmy próg, zakwiczało niewidzialne prosię i momentalnie obnażyło drapieżną naturę tego przyjemnego pejzażu. Przywitała nas matka, z wyglądu pokorna, w sukience w kropki.

– On uratował mi życie – wskazała na mnie Wilma, zdjęła buty i weszła:

– Ja uratowałem jej życie – służbowo podałem rękę.

Kobieta cofnęła się i z największym szacunkiem mnie zaprosiła.

W salonie śmierdziało naftaliną, widać było, że nie korzysta się z niego zbyt często. Zauważyłem, że nie ma popielniczek i od razu zachciało mi się palić, zapaliłem. Jak jakiś człowieczek na sprężynach skoczyła i przyniosła mi różową szklaną popielniczkę. Była przyzwyczajona usługiwać – ta naturalna skłonność u kobiet, wygląda, że jest przyczyną ich nierównoprawnego traktowania. Nie miała cierpliwości, aby dowiedzieć się wszystkiego. Zamiast tego spytałem czy ma kawę? Poczuła, że jej ciekawość stała się przyczyną przekroczenia podstawowych zasad gościnności. Zmieszała się i poczłapała do kuchni, przepraszając pod nosem.

Połykałem tytoniowy dym, siorbałem kawę i z pasją opowiadałem o swoim wyczynie. Nie wstydzę się tego, czego dokonałem. Słuchała, wzdychała głośno i oglądała moją zabandażowaną rękę jak najdroższą relikwię. Potem wrócił z pracy ojciec i siostra. Pozwoliłem matce, by im o wszystkim opowiedziała, potakując od czasu do czasu w najbardziej podniosłych momentach. Jej ojciec był pulchnym urzędnikiem w gminie, a siostra – nauczycielką. Była o dwa-trzy lata starsza od Wilmy, uczyła w niższych klasach. Wysoka, zgrabna dziewczyna, o łagodnych rysach. Wilma, studentka, była nadzieją rodziny: nie znieśliby, gdyby stało się jej coś złego. I proszę, ja wybawiam ją od pewnej śmierci... Ale gdzie ona jest? Niewdzięczna istota! Szybko wołają by zeszła. Są wzburzeni.

Wilmo, czy podziękowałaś temu dzielnemu młodzieńcowi, który ucierpiał z twojego powodu?! – krzyknęli chórem.

Sztuczny uśmiech zarysował się na jej twarzy. Była zmuszona podziękować mi w obecności wszystkich.

Mili ludzie – podjąłem – rzeczywiście coś takiego nie zdarza się codziennie. Trzeba to uczcić! Największym bogactwem tego świata jest życie, przez duże „Ż”, wszystko inne to marność. Zauważyłem, że macie prosię. Proponuje, by go zarżnąć, zaprosić gości, zabawić się w nagrodę za przeżyte niebezpieczeństwo.

Na te słowa ojciec i matka zwiesili nosy, odezwał się w nich instynkt drobnych posiadaczy. W oczach Wilmy zabłysnęła złowieszcza iskra.

Nad czym się tu zastanawiać! – wmieszała się gorączkowo siostra – Gdyby nie on, to jej by nie było!

Zadziwiająco trafna myśl. Ta dziewczyna zaczyna mi się podobać. Wyszedłem na podwórze, aby zobaczyć jak zarzynają prosię. Ten pulchny typ okazał się bezwzględnym mordercą. Aż obleciał mnie strach, kiedy patrzyłem na jego zakrwawione ręce; ciepła woda pobudzała grubiutkie białe palce, które radośnie tańczyły po trzonku noża... Ale jego twarz zachowała swój służbowy wyraz, nawet z odcieniem lekkiego smutku.

Wtedy nie zwróciłem wystarczającej uwagi na ten fakt. W tym czasie matka obchodziła bliskich i znajomych, zapraszając ich na prosię. Siostra zaglądała zza zasłony na drugim piętrze.

Kolację jedliśmy razem, jak jedna wielka rodzina. Naschodziło się mnóstwo ludzi. Większość myślała, że chodzi o zaręczyny, i ze zdziwieniem unosiła brwi, gdy dowiedziała się o prawdziwej przyczynie święta. „Ocalił jej życie! – przekazywano z ust do ust. – „Ocalił jej życie!” Wznosili toasty za jej i za moje zdrowie. Ona siedziała obok mnie i swoim wyglądem jakby chciała zasugerować: „Lepiej gdybym umarła!” Kiedy ją pytali: „Czy tak było?”, cedziła tylko „tak”, ze wzrokiem wbitym w talerz, ale nie przełknęła ani kęsa. Z drugiej strony usiadła jej siostra, która czerwieniła się przez małą niewdzięcznicę. Już kilka razy zmieszana szeptała mi:

– Proszę jej wybaczyć, ona jest bardzo dumna…

Jej wilgotny oddech delikatnie pieścił moje ucho. Przytakiwałem z wyrozumieniem.

– Miałem okazję się przekonać… – ale w mój głos wkradła się gorycz.

– Ach, proszę jej wybaczyć!

Podobała mi się coraz bardziej i bardziej. Wypiłem sporo i objadłem się pieczenią. Zakręciło mi się w głowie. Widziałem stół przez zasłonę dymu papierosowego. Wilma już poszła spać, pozostali byli pijani, nawet nie mogli wstać. Wyszedłem, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Eugenia – tak nazywała się siostra – nie odstępowała mnie. Usiedliśmy w altance. Było chłodno i czuć był świeżo zarżniętym prosięciem. Ach, patrzyła na mnie takimi oczami.

– Bezgranicznie jestem rozgoryczony – powiedziałem, – że zabawa przekształciła się w zwykłą popijawę. Już nie jestem nikomu potrzebny. Twoja siostra żyje i ma się dobrze – dla was jest to powód do uczty, ale dla mnie jest źródłem cierpień. Okazałem jej dobroć, a ona splunęła mi w twarz. Jak mam to rozumieć? Wygląda na to, że cały wasz ród jest taki, skoro milczysz i nawet nie próbujesz wniknąć w moją potworną sytuację – podsunąłem jej swoją rękę przed twarz. – Z waszej winy! Nie jestem brzydki, a wszyscy uważają mnie za pół człowieka. Udowodnij mi, że tak nie jest w imieniu twojej siostry, którą ocaliłem od pewnej śmierci!

Szlochała, złapałem ją za rękę i zaciągnąłem w suchą kukurydzę za altanką. Podparłem ją na jakimś słupie. Jej mokra twarz była wpatrzona w chmury, jej usta poruszały się bezdźwięcznie, tak jakby szeptała modlitwę.

– Nie ma Boga! – powiedziałem pouczająco i uniosłem jej spódnicę. Odskoczyłem jak poparzony. Nie miała majtek!

– Co to znaczy? – zawołałem wstrząśnięty. – Gdzie są? Noc była ciemna, kukurydza szeleściła tajemniczo. Doznałem niemalże mistycznego przerażenia.

– Tutaj – powiedziała po prostu i poklepała się po kieszeni. Już nie szlochała. Trzymała podniesioną spódnicę, a jej nogi bielały w oczekiwaniu. Odwróciłem się i pobiegłem do domu.

Całą noc miotałem się w koszmarach. Wydawało mi się, że słyszę kroki i oddech przy drzwiach, nawet dwa razy zapukano. Równocześnie spalałem się ze wstydu, ale co mogłem zrobić. Brutalne okoliczności zmiażdżyły mnie. Doszedłem do siebie dopiero o świcie. ,,Uciekaj stąd, George!” – szeptał mój wewnętrzny głos, ale moja duma pragnęła rewanżu. Poranek nadszedł z drobnym deszczykiem i ciężką, lepką jak para, mgłą. Był dzień roboczy, mimo nocnego pijaństwa w kuchni brzęczały naczynia. Długo chlapałem się nad umywalką lodowatą wodą, aż twarz mi ścierpła. Wydawało mi się, że nie będę mężczyzną, jeśli teraz zrezygnuję… Ta zgraja musi dostać ostatnią nauczkę. Niewdzięcznicy! Z moją złością powróciła też siła. Zastałem ich jak drobili chleb do wodzianki w głębokich miseczkach. Na pryczy wiercił się cuchnący staruch. Starsza córka poszła uczyć, młodsza jeszcze spała. Jakiś wuj, który został przenocować rozcierał pięściami swój zaspany pysk. Spojrzeli na mnie tępo, z cielęcym zdziwieniem, jakby coś spadało z nieba. Czym jestem? Kim jestem? Dlaczego jestem tutaj? Wyjaśniłem im jasno i wprost:

– Ocaliłem waszą córkę od pewnej śmierci. W wyniku tego ucierpiałem. Wiem, że ona jest wam najdroższa, zobaczymy jak mi się odwdzięczycie… Nasłuchałem się pięknych słów! Oczekuję otrzymać coś konkretnego w zamian za przelaną krew. Wiem, że mam prawo żądać wiele, nawet tylko z powodu faktu, że nie zaproponowaliście mi nic. Ale żebyście wiedzieli, że nie jestem chciwy zażądam od was tylko tyle, ile uratuje was od wyrzutów sumienia i sprawiedliwego wyrzutu społeczeństwa. Dajcie mi dwa tysiące lewa i rozstańmy się jak dobrzy przyjaciele.

W ich oczach przebiegło kilka zer. Ich twarze nabrały okrutnego wyrazu.

– To dużo pieniędzy – wykrzyknął ojciec.

– Targowanie się jest zbędne – odpowiedziałem wzburzony. – Wszyscy macie nadzieję, że ten, kto okazał wam dobro, jakoś tam zapomni o tym, nie będzie się wam naprzykrzał wyrzutami i prośbami… Tak się dzieje, ponieważ ludzie, którzy okazują dobro z reguły są szlachetni i nigdy nie żądają niczego w zamian. Jeśli jednak zdarzy się tak, jak teraz, że człowiek zażąda od was czegoś drobnego, zaczynacie oskarżać go o chciwość i przekręcacie sprawy tak, że zamiast, abyście się rumienili wy, rumieni się on i w końcu woli uciekać z pustymi rękami. Ale nawet, jeśli człowiek jest zły, to fakt ten nie zmienia istoty dokonanego dobra i zasługuje on na tyle samo, na ile zasługuje człowiek dobry. Nie ruszę się stąd, dopóki nie otrzymam tych pieniędzy, które mi należą się!

Moje słowa wyraźnie ich przygnębiły. Wuj zacmokał językiem. Chmura myśli przysłoniła spojrzenie ojca.

– Jak je wyliczyłeś! – złośliwie dorzuciła matka.

Ale w takiej chwili podobne złośliwe uwagi nie mogły mnie dotknąć. Pulchny urzędnik wstał od stołu, wyszedł na zewnątrz i zawołał pozostałych. Za drzwiami rozpętał się głuchy spór: „Oszalałeś, tyle pieniędzy!” „To jest moja córka i to są moje pieniądze!”. Głosy stopniowo ucichły, wyglądało, że się porozumieli. Nie zdziwiłbym się, gdyby wrócili z pieniędzmi. Wyglądali na ludzi, którzy trzymają duże sumy zaszyte w materacach. Minęło dziesięć minut, w tym czasie staruch na pryczy stękając obrócił się na drugi bok. Wrócili i naprawdę przynieśli pieniądze, gruby plik, zawinięty w gazetę. Położyli go przede mną. Zajrzałem do środka czy czasem nie ma tam pustych papierów i schowałem plik do kurtki. Zarzuciłem torbę na ramię, nie miałem tutaj więcej co szukać.

– Poczekaj – wuj zatrzymał mnie przy wyjściu, – chcemy się upewnić, że jeszcze dziś wyjedziesz, by nie rozeszły się słuchy po mieście. Za pięćdziesiąt minut jest pociąg, tylko że dworzec jest daleko stąd. Jeśli nie masz nic przeciwko, odwieziemy cię, byś się na niego nie spóźnił.

Przez chwilę wydało mi się, że ci ludzie zmądrzeli i z radością przyjąłem propozycję. Dopiero potem zrozumiałem jak bardzo byłem naiwny i jak mało znałem ludzką naturę… Droga wiła się przez nierówną okolicę poprzecinaną z dwóch stron żółto-brązowymi zaroślami, w dole szumiał wartki potok. Szosa była pusta. Wuj prowadził, obok niego siedziałem ja, na tylnim siedzeniu – ojciec. Obaj byli niespokojni. Kierowcy pociły się ręce i wycierał je o spodnie. Nagle wykonał jakiś gwałtowny ruch, przy którym silnik zawył i zaczął łomotać. Nie wierzyłem, że było to coś ważnego, ale wuj nacisnął hamulce. Te mieszczuchy drżą o każdą śrubkę. Zatrzymaliśmy się na poboczu. Wysiadłem by rozprostować kości. Obaj mężczyźni podnieśli maskę i wetknęli głowy się do środka. Wysikałem się za jakimś krzakiem. Myślałem, że na pewno się spóźnię, kiedy mnie zawołali. Kiedy ich zobaczyłem, wyczułem coś niedobrego. Każdy trzymał w ręku łom i powoli się zbliżali.

– Dawaj pieniądze! – zachrypiał ojciec.

Ach to tak: wilk zmienia skórę, ale nie zwyczaje.

– Nie dam! – odpowiedziałem. – To są moje pieniądze.

– Nie są...

Cofnąłem się, miałem zamiar uciec, ale za moimi plecami ziało wielkie urwisko. Nie mogłem się dać tak podle ograbić. Podniosłem z ziemi dwa kamienie, na nieszczęście nie były wystarczająco duże. Obaj mężczyźni posuwali się w milczeniu, opętani złą mocą pieniędzy. Celowałem w twarze, ale trafiłem w szyje. To ich rozwścieczyło. Zaczęliśmy się szarpać. Jestem pewny, że nie mieli zamiaru mnie zabić. Stało się przypadkiem, jednym prętem. Nawet mnie nie zabolało. Nagle zobaczyłem wszystko z góry: krew, dwie spłoszone postacie, które się krzątały. Złapały moje ciało za ręce i nogi, wepchały do bagażnika. Zawróciły samochód i dodały gazu. Ja – nad nimi.

Wszystko potoczyło się super. Prowadzono poszukiwania, które nie przyniosły rezultatu. Moi rodzice wyglądali na niepocieszonych. Teraz myślę sobie, że oni dokładnie na to zasługiwali, tylko że wtedy nie przyszło mi to do głowy, a oprócz tego bardzo bałem się śmierci. W istocie nie mogę im wybaczyć, że tak długo ukrywali przede mną, że dusza jest nieśmiertelna. Możliwe, że i oni sami tego nie wiedzieli, ale o tym wszystkim było gdzieś napisane – ja tego nie przeczytałem. Dlaczego? Z czyjej winy? Tu cieszę się wielkim szacunkiem, ponieważ jestem ofiarą.

Mam prawo włóczyć się wszędzie i nikt niczym mi nie dokucza. Dopiero teraz rozumiem, jak głupio szukałem nagrody za dobro, które uczyniłem, TAM; kiedy ona czekała na mnie TU. Jestem spokojny, że moi zabójcy nie unikną odwetu tak, jak stało się to już na dole. TU w praktyce liczy się wielka zasada – od każdego według możliwości, każdemu według czynów.

Wiosną strażnik zapory wodnej w pobliżu K. natknął się przypadkowo na wpół zgniłe i na wpół zjedzone przez ryby ciało. Organy śledcze pochopnie wywnioskowały, że to właśnie jest moje ciało. Prawda jest inna. Moje zwłoki spoczywają niedaleko stamtąd, w pewnym lasku, gdzie nikt ich nie znajdzie. Nie wykluczam, że to ja sam zasugerowałem swoim zabójcom ten pomysł, podczas gdy krążyłem nad nimi, a może i oni sami się domyślili. Jeśli tak jest, serdecznie dziękuję. Powoli, powoli moje ciało spala się w ziemi, zamienia się w tłuste grudy, a nad nim ledwie pączkujące buki szumią słodko.

Latem tego samego roku moja mama i mój ojciec odwiedzili jeden z tych domów dla osieroconych dzieci. Po długim wpatrywaniu się, wybieraniu i wahaniu zatrzymali się przy pewnym wątłym, trzyletnim chłopcu z dużą ostrzyżoną głową. Kiedy zadowoleni wieźli dziecko do domu, odczytałem ich myśli. „Ten nieszczęśnik, mówili sobie, będzie nam wdzięczny aż po grób za dobro, które dla niego uczyniliśmy. Będzie nam posłuszny we wszystkim i nie opuści nas aż do starości. Będzie zupełnie inny od naszego rodzonego syna, który, jak wszystko wskazywało na to, byłby niewdzięcznikiem.” Genialne olśnienie! Ale w tej chwili było mi strasznie żal tego dziecka w żółtym podkoszulku, które przerażone siedziało w taksówce i chowało się w kąt jak zwierzę. I przeczuwając jego przyszłe, niczym niezasłużone cierpienia, wystrzeliłem się w górę, żeby wyprosić najokrutniejszą karę dla jego dobrodziei.

Przełożyły z bułgarskiego: Agnieszka Kawęcka i Urszula Zapora

Redakcja: dr Mariola Mostowska

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW