WSPOMNIENIA* Z SOFII
Fiction**
Emil Andreev
Przez cały rok nie byłem w stolicy. I oto dziś, na dwa dni po Bożym Narodzeniu, według starego kalendarza, znowu tu jestem w przytulnej kawiarni przy ulicy Rakowskiej. Nasza paczka jest świetna i międzynarodowa – prawdziwi ludzie, w prawdziwym środowisku – i co najważniejsze, wszyscy mówią po bułgarsku. Przedstawiam wam ich w kolejności alfabetycznej.
Najpierw, Błażo z Kosowskiej Kamenicy, Serbia, który włada ośmioma językami, gra na gitarze, kręci filmy i w nich występuje. Jest prawdziwym kosmopolitą i bałkańczykiem w berecie a la Che Guevara na głowie. Następnie, Gunnar z Trondhaim, Norwegia – kawaler i poeta, wysoki i łysy, można wpaść w zachwyt jak pięknie mówi po bułgarsku. Studiuje filologię bułgarską (!) i od kilku lat odwiedza kraj, aby poznawać język i kulturę. Ostatnio nie jest zachwycony. Z nim jest Dobri ze Sliwen – wyjątkowo przyzwoity i inteligentny chłopak, który mieszkał do niedawna u siostry w USA. Młody i energiczny, Dobri nosi rzadkie nazwisko Batinkow, ale nie ma nic wspólnego z amerykańskim aktorem Randall’em Batinkoff’em. Jest z nami Ogi, który jest celnikiem i wyjątkowym żartownisiem (przekonacie się). Jest strasznie rozmowny i czarujący. Obym nie pominął Rusiego z Sofii (skrycie podejrzewam, że jest z Ruse), który ma fundację swojego imienia, pisze sztuki i niedawno czytał Runciman’a Historię Pierwszego Państwa Bułgarskiego. Ostatni, ale nie według ważności, jest Jurij z Krasnojarska, Rosja, honorowy obywatel Jugosławii, który walczył po stronie Serbów w Bośni. Był ranny i ma żonę Bułgarkę. Zawodowy żołnierz, Jurij promieniuje siłą i niezłomnością, lecz wyszedł pierwszy, jeszcze zanim przyszedł żebrzący chłopiec. Ale o tym – później.
No i tak, siedzimy sobie, siedmiu mężczyzn (multietnicznych siedmiu świętych)***, popijamy i, oczywiście – opowiadamy sobie wesołe historyjki. Pękamy ze śmiechu przez celnika Ogiego i historyjki jego przyjaciela dowcipnisia, który ma stare BMW i niesłychane poczucie humoru. To on, pewnego dnia ze swoim BMW... Ale oto, co się wydarzyło według opowieści Ogiego:
– A więc jechał sobie nasz człowiek samochodem i patrzy na drodze autostopowicz z pustą torbą w nogach. Wziął człowieczynę. Tamten siada z przodu obok niego i kładzie torbę na kolanach. Milczy, jakiś taki sterany i patrzy przed siebie. Po chwili, gdy tak tkwił w zadumie, autostopowicz otwiera powoli torbę i wyjmuje stamtąd, znaczy się, nie strzelbę, a zwyczajną kierownicę, najzwyklejszą kierownicę z Łady. Łapie ją dwiema rękami, zaczyna cichutko sobie brzęczeć i „prowadzić” BMW z moim przyjacielem. Ten się zdziwił, ale cóż – kolejny cichy wariat. Bawi się człowiek. Hobby! Prowadzą tak obaj i oto doganiają jakiegoś Wartburga akurat przed stromym wzniesieniem. Mój człowiek daje kierunkowskaz i gaz, aby go wyprzedzić, ale kierowca Wartburga nie daje się – naciska i on. Oba samochody zrównują się i jadą równolegle. Nasz – gaz i tamten – gaz! Ech! BMW jest stare i nie może pociągnąć, a tu jeszcze wzniesienie. Tamten z Wartburga spogląda przez szybę i nie wierzy własnym oczom – dwie osoby z dwiema kierownicami! Ale numer! Kto prowadzi? Autostopowicz brzęczy sobie niewzruszenie wpatrzony przed siebie, a BMW się męczy, biedactwo, ale – nie! Wtedy rzekomy kierowca powoli odwrócił się do ambitnego kierowcy Wartburga, chłodno zmierzył go wzrokiem i gwałtownie skręcił swoją kierownicę z Łady w prawo. Tamten spłoszył się i ze strachu, aby w niego nie uderzyli – bum w barierkę. Ale jaja!
Czy wyobrażacie sobie, jaki śmiech wybucha w przytulnej kawiarni przy Rakowskiej?
– Ej, stary, powaliłeś nas tą historyjką – powiedział Błażo, a my jeszcze nie możemy dojść do siebie.
– Jeśli to jest nieprawda, to przynajmniej dobrze wymyślone – dodaje Rusi.
– Ja cię nie mogę, ale metafora, co! – podsumowuje Dobri, a Jurij z Krasnojarska:
– To stary rosyjski wic – i wstaje do wyjścia. – No to, ja idę.
Po wszystkim widać, że już mu jest z nami nudno. Wychodzi, a my wciąż cmokamy i chichoczemy. Cześć, cześć, powodzenia w ciągu roku i bez wojen!
Koło Błaża stanął już jakiś żebrzący chłopiec i natrętnie zawodzi:
– Daj, wujku, daj na chleb!
– Spadaj! – obcesowo odpędza go Ogi. Żebrak nie przestaje.
– Teraz zacznie nas przeklinać, jeśli mu nie damy – obawia się Rusi.
– Ej, sięgnijcie do kieszeni! – zachęca nas Błażo i sam wrzuca stotinki w brudną garść dziecka.
Wychodzi zadowolone ze swoją gażą i zostawia nas, abyśmy mogli skomentować.
– Ależ są bezczelni – oburza się Ogi – stali się jak muchy.
– Tutaj przynajmniej ich nie zabijamy jak w Brazylii – broni ich Dobri. – Gunnar, opowiedz im, co robią nasi Romowie w Norwegii!
– Przykre, ale nie są to tylko Cyganie, a i wasi Bułgarzy – też.
– Przecież ich odsyłacie? – retorycznie pyta Rusi.
– Ale jak to tak ich zabijają? – nie mogę się powstrzymać.
– Tak po prostu! – Ogi jest ekspertem. – Specjalne oddziały strzelają do nich nocą jak do bezdomnych psów. Prawda, Błażo? Opowiadał mi Kolio Stanczow.
– A kto to jest? – pytają jednocześnie Błażo i Dobri.
Tu rozgadany celnik Ogi wpada w genealogiczny trans i wygłasza krótką historyczną opowieść ciemnemu Bułgarowi i Serbowi, ale bez przerwy zwraca się do Gunnara – żeby i on wiedział!
– A więc jego prababka jest hrabiną...
I nie czekając na logiczne „Jak to?”, ten krasomówczy celnik-historyk zaczyna jeszcze od końca XIX wieku, od wielkiego patrioty i kosmopolity Dymitra Stanczowa (1864-1940), wybranego przez księcia Ferdynanda na osobistego sekretarza w 1887 roku. On, znaczy się, żeni się w 1889 roku z wybitną lingwistką, malarką i muzykiem – hrabiną Anną de Grenaud, która była także damą dworu księżniczki Klementyny Orleańskiej, matki Ferdynanda. No, rodzą im się dzieci, jedno z nich – Iwan – w 1897 r. Oprócz tego, że był bliskim przyjacielem cara Borysa III, Iwan żeni się z utalentowaną Marian Mitchell, która rodzi Iwana (Johna) młodszego, on zaś jest ojcem wspomnianego Kolia, id est Nickolasa.
– Pamiętacie Iwana Stanczowa, prawda? – kończy Ogi. Był ministrem spraw wewnętrznych w tymczasowym rządzie Indżowej. Był bliskim jednego z naszych premierów. Gunnar, wiesz o tym, że mieliśmy cara-premiera?
Norweg uśmiecha się potwierdzająco, a Rusi patrzy znużony.
– Ej, Ogi, stary, skąd ty wiesz takie rzeczy? – pyta Błażo.
– Czytam, bracie. Zapytaj Rusiego czy nie mam racji!
Człowiek-fundacja potwierdza, nawet opowiada krótki epizod o brytyjskim historyku sir Steven’ie Runciman’ie, który ze swojej strony oczarował zarówno Stanczowych, jak i cara Borysa III swoją wiedzą o Bułgarii.
– To o dzieciach w Brazylii jest nie do uwierzenia – nie mogę pojąć i zadaję sobie pytanie (jeśli tak jest) czy i u nas wkrótce nie zaczną się troszczyć w ten sam sposób o bezdomne istoty ludzkie. Makabra!
– Ej, jak chcesz, to wierz! – odpowiada mi celnik.
Dobri cmoka i pyta Gunnara co on myśli. Norweg odpowiada, że nie był
w Brazylii, ale nie wyklucza podobnej możliwości.
– A co mi się przytrafiło, nie do wiary! – podejmuje Dobri. Przed moim wyjazdem do Ameryki, spotyka mnie pewien żebrzący chłopiec i woła do mnie: „Bracie, daj lewa, powiem ci wiersz!” Czyżby?, zobaczmy. Wyciągam lewa, a on: Jestem z Bataku, wujku. Czy wiesz gdzie jest Batak? / Hen, tam za lasami... bardzo daleko,/ nie mam taty, mamy: jestem sierotą,/ i trochę drżę, bo już przyszła zima... I wyklepał wiersz do końca – całe osiem strof ośmiowersowych. Szczęka mi opadła. Ja – zdębiały, daję mu dwa lewa i pytam go: „A czy znasz inne?” „Znam, mówi, ale inne jutro.” Odchodzę zdumiony.
Zaraz następnego dnia po południu idę na tę samą ulicę, żebrzący chłopiec – znowu tam. Zapomniał mnie, myślę sobie, ale on nie powtarza starego wiersza. Tym razem – Jestem małym Bułgarem. I zaczyna od początku: Jestem małym Bułgarem i silna matka mnie urodziła..., a nie: Jestem małym Bułgarem, kocham... jak go zna większość ludzi...
– Bo bardzo kochamy, prawda Błażo? – przerywa mu Ogi, mruga i jego pulchna, wręcz tłusta twarz wybucha śmiechem.
– Czekaj, stary! I co? – nie zwraca uwagi bałkański kosmopolita.
– Znów daję mu dwa lewa, a on: „Wczoraj też dałeś mi tyle.” Znaczy, zapamiętał mnie. Jaki wiersz powiesz mi jutro?, pytam się, głaszczę go po głowie i go zostawiam. Nie potrafię wam opisać jak się czułem. No dobra, ale zdarzyło się tak, że jeszcze tego samego wieczoru miałem spotkanie z Gunnarem w jednej kawiarni przy tej samej ulicy. Kiedy szedłem, żebrzącego recytatora nie było. Wszedłem do lokalu, znalazłem stolik i kiedy się rozejrzałem – co widzę! Tego chłopczyka – i to w kawiarni. Siedział plecami do mnie i swojsko sobie rozmawiał z człowiekiem w średnim wieku. Ech, nie wytrzymuję i zaczynam się wsłuchiwać...
„Tatusiu, czy dzisiaj dobrze zarobiliśmy? Jutro zarobię jeszcze.” Mężczyzna patrzy na niego uradowany, a dziecko mówi dalej: „Jeśli rano nie pójdziemy do szkoły, podwoimy je, co? Zarobimy twoją pensję w ciągu tygodnia, prawda?” Nie wierzę własnym uszom. To taki numer? Ojciec – nauczyciel, syn – jego uczeń, uczciwie zarabiają pieniądze poezją – jak śpiewający i grający w przejściach podziemnych, tyle, że wierszami Wazowa. Jakże sprytnie to sobie wykombinowali – pewnie ojciec! Później przyszedł Gunnar, on też nie mógł się nadziwić ich pomysłowości.
Pierwszy mówi Błażo:
– Stary, ta historia nadaje się na film.
– Powalił mnie na ziemię, co Rusi? – śmieje się Ogi. – Znaczy się, jak to sobie wymyślił!
– Historyjka z twoim dowcipnisiem jest absurdalna, natomiast Dobriemu przytrafiła się realna sytuacja – mądrze odpowiada mu człowiek, który czytał Runciman’a.
Gunnar myśli sobie coś po norwesku, a ja tępo gapię się przez okno przytulnej kawiarni przy Rakowskiej. Dobrze, że nie było Juriego z Krasnojarska. Czy powiedziałby, że i to jest stary rosyjski wic?
Agnieszka Kawęcka
* Autor nawiązuje do tytułu wiersza Iwana Wazowa Wspomnienia z Bataku – przyp. tłum.
** Neologizm utworzony z angielskich słów fact ‘fakt’ i fiction ‘fikcja’. Wedle życzenia słowo to może być też odczytywane jako transliteracja fuck(tion) – przyp. aut.
*** Nawiązanie do siedmiu bułgarskich prawosławnych świętych: Cyryla i Metodego i ich uczniów: Klemensa, Nauma, Gorazda, Sawy, Angelariusza – przyp. tłum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz