21.05.2010

WOŁOSKIE OGNIE

 

bg[4]

Emil Andreev

 

We wsi Dolny Wadin, Оriachowsko, fasola zebrana w tych dniach leżała na gorącym asfalcie przed domami i schła razem ze starcami, którzy w nich mieszkali. Oni drzemali w gorące lipcowe popołudnie i śnili o dzieciach i wnukach: jak przyjeżdżają, jak ją tłuką kijami, jak ją łuskają, jak ją czyszczą, jak ją przesiewają i jak ją zabierają do miast zadowoleni, że i w tym roku ziemia nie zapomniała się zatroszczyć o tak drogie ich dzieci. Fasoli wystarczyłoby i dla starców – aby przetrwali, daj Boże jeszcze jedną zimę, stępując powoli w niedostatek i strach.

Dokładnie o 14 godz. niebieski samochód Škoda ominął kupki fasoli i dziury na nierównej drodze wsi i udał się w kierunku jej górnego końca, gdzie dla dwóch spośród starych ludzi, ten sen miałby się stać rzeczywistością. W dole Dunaj tak się nagrzał, że ryby ledwo w nim wytrzymywały.

Samochód zatrzymał się. Wysiedli dwaj mężczyźni. Od trzaskania drzwiami starzy się przebudzili. Pierwsza wyszła matka i jak zobaczyła swojego syna Emanuela, ruszyła nieśmiało, aby go uściskać. W tej chwili z sąsiedniego podwórza wyleciała jakaś istota i zatrzymała się przed drugim mężczyzną, Iwanem, który czekał z boku, aby przywitać się z babcią Marą.

– Kim jesteś? Kim jesteś? – spłoszyła go istota.

Iwan instynktownie cofnął się i wpatrzył się w nią. Była to niby piętnastoletnia dziewczyna, ogolona do skóry, w długiej płóciennej spódnicy i przydeptanych męskich butach, założonych na bose nogi. Tak, to była dziewczyna. Brudny podkoszulek podkreślał już ukształtowane piersi, a oczy, jakkolwiek szaleńczo gapiły się w oczekiwaniu na jego odpowiedź, były wciąż jeszcze niewinne.

– Tincze, wynoś się stąd! Idź sobie do was, słyszysz! – krzyknął dziadek Christo, ojciec Emanuela.

Szedł on wolno do Škody, utykający i dumny, że jego syn przyjechał i to z przyjacielem i samochodem, który mieli porządnie załadować żywnością. Było mu miło i nie chciał, aby głupia Tincze popsuła tę podniosłą chwilę, o której tak często marzył dziadek Christo.

– No już, uciekaj! – powtórzył i Tincze cofnęła się spłoszona, nie odrywając wzroku od Iwana. On także nie mógł oderwać od niej oczu, najbardziej jednak od jej warg, które nie przestawały pytać: „Kim jesteś? Kim jesteś?”.

Po powitaniu i zwyczajowych pytaniach babcia Mara ulokowała ich w cieniu pod winoroślą, aby widzieli ich wszyscy, a dziadek Christo prawie że skoczył do piwnicy po rakijkę. W dole, w nizinie widać było Dunaj wyschnięty z upału, a za nim – całą wołoską ziemię, spowitą w spiekocie i dymie. Rumuni ze wsi leżącej naprzeciwko, dzicy tak jak Bułgarzy, wypalali ścierniska, bo tak łatwiej.

– Podoba ci się widok? – zapytał Emanuel.

– Straszny skwar – odpowiedział Iwan i wytarł ręcznikiem pot z karku. – Wiesz, że nie zachwycam się przyrodą.

– Tutaj Dunaj jest majestatyczny. Popatrz tylko jak się rozlał, jakby to nie był lipiec. Wyobrażasz go sobie wczesną wiosną? Jest jak morze. – Wstał i poszedł wziąć naczynia z rąk matki. – Wieczorem, jak pójdziemy na ryby, zobaczysz jak bardzo jest inny. Wyda ci się straszny – ciągnął Emanuel rozstawiając kieliszki pociemniałe od wapiennej wody.

Iwan, kolega Kotlarski, nie odpowiedział. Zupełnie go nie pasjonowało łowienie ryb, do tego nocą, ale nie było wyjścia. Trudno byłoby odmówić energicznemu Emanuelowi – ulubieńcowi uczniów i koleżanek. W szkole zachwycali się nim tak bardzo, jakby nie był prostym nauczycielem jak Iwan i przy tym nudnego przedmiotu fizyki. Kolega Kotlarski wykładał literaturę i był tylko sześć miesięcy starszy od Emanuela, ale wyglądał co najmniej na pięć lat starszego. Geny, mówił sobie Iwan, gdy widział go grającego w koszykówkę z dziećmi.

– Twój przyjaciel chyba się przestraszył Tincze? – zapytał dziadek Christo z butelką rakii w ręce. – Jest pomylona, biedactwo, ale jest bardzo dobra.

– Jej ojciec jest alkoholikiem – dodała babcia Mara. – Pracuje gdzieś w Plewen i wcale się tu nie pojawia. Żebyś zobaczył jej braciszka!

– Mamo, siadłaś, żeby zajmować Iwana wiejskimi wariatami. Jak się miewacie? – przerwał jej syn. – Tato, nalej rakii, bo usychamy z pragnienia!

– Co tam my, przecież wiesz, całymi dniami siedzimy sami...

Emanuel nie odpowiedział. Oczekiwał, że matka nie przepuści okazji, aby się użalić jak bardzo są samotni. Ich starość była widoczna, mimo wysiłków ojca, aby utrzymać hart ducha, aby żartować i udawać, że nic go nie boli.

– Któż jest samotny, Marcze? No to, na zdrowie, dzieci, i witajcie!

Stuknęli się, wypili i postawili kieliszki na tłustej ceracie z poodpryskiwanymi wzorkami w czereśnie, po których swobodnie spacerowały muchy. Następowała zwyczajna rozmowa o dzieciach: o ich zdrowiu, o szkole i tak dalej, o szczegółach z życia, które szczerze cieszyły rodziców i nużyły obu przyjaciół, szczególnie Iwana. On siedział spocony i spięty, obserwował muchy i czekał, kiedy i jego zaczną wypytywać. Z jego prawej strony, nisko w dole, był Dunaj, naprzeciwko niego – dziadek Christo, a na lewo – żelazne zielone ogrodzenie z cienkimi prętami i kołami pomiędzy nimi.

– Mają się dobrze – mechanicznie odpowiedział na pytania Iwan. Zrobił to, nie odrywając wzroku od ruchu owadów, czym dał do zrozumienia, że nic więcej nie powie.

– Dosyć tego wypytywania. Wy jak się miewacie? – powtórzył Emanuel. – Widzę, zebraliście fasolę.

– Nadszedł jej czas – powiedział ojciec, a matka:

– A ileż to ci tej fasolki!

– Wystarczająco, nie będziemy jeść tylko fasoli! – skarcił ją mąż, później zwrócił się do syna: – Jeśli jesteście głodni, może coś zjecie, co?

– Nie, nie! – szybko wtrącił się Iwan. Tylko tego mu brakowało w ten upał.

– Eee, jak to, nie zjecie obiadu? – zapytała prawie obrażona babcia Mara.

– Jest bardzo gorąco, mamo. Pod wieczór, zanim pójdziemy na ryby, zjemy. Teraz lepiej, żebyśmy się położyli na chwilę, co Iwanie?

Jego przyjaciel skinął z aprobatą, nawet wstał, gotów prędzej schować się w chłodzie.

– Jak chcecie – szepnęła kobieta i powoli oddaliła się w stronę domu.

Budynek był wysoki i piętrowy, z wieloma niezamieszkałymi pokojami. Budowany był co najmniej dla trzech rodzin. Główne wejście, używane tylko dla gości, stanowił ogromny oszklony portal, do którego prowadziło około dziesięciu szerokich marmurowych stopni. Dodawały one wytworności domowi i razem z przestronnym tarasem, znajdującym się na piętrze, wyróżniały go od pozostałych we wsi. Przez długie lata dziadek Christo był jej sołtysem i mógł sobie pozwolić na podobny zbytek.

Ulokowali się na górze oddzielnie. Z pokoju Iwana był widok na Dunaj i podwórze. Tutaj, z góry, jeszcze wyraźniej widać było dymiącą wołoską równinę. Dym ścielił się w głąb, w stronę Karpat, a ledwie widoczne ogniste smugi zlewały się z horyzontem. Tak, widok naprawdę był piękny, ale żeby aż majestatyczny! Iwan wiedział, że Emanuel lubi się przechwalać. Mówił słodko i kłamał uroczo, czym zdobywał serca koleżanek. Ich raczej nie interesowała prawda – wystarczało im, że je czarował. Czasem Iwan mu zazdrościł i szczerze pragnął go naśladować. Oczywiście nie udawało mu się i dla kolegi Kotlarskiego pozostawała pociecha, że przynajmniej nie jest aż tak powierzchowny.

Emanuel został na dole u rodziców, a Iwan już miał się kłaść. Przestał patrzyć na płonącą rumuńską ziemię, skierował oczy ku ogrodzeniu i znowu ją zobaczył. Tincze stała z rękami wpitymi w żelazne pręty i oczami – w niego. Usta dziewczyny otwierały się i rozumiał, mimo że nie słyszał, że go pytają: „Kim jesteś?” Teraz mógł ją obejrzeć dokładniej.

Nawet ogolona do skóry (pewnie przez wszy) Tincze nie przypominała dziecka. Już wyglądała kobieta zza jej pozornie ubogiej powierzchowności. Miała pełną wdzięku szyję, delikatną bródkę i zmysłowe usta. Szczególne wrażenie wywarły na mim oczy – ciemnozielone i szalone, którymi nie przestawała na niego patrzeć. Wydała mu się podobna do kota z tym szaleństwem i zagadkowością w nich. Jej lewa pierś wpiła się w koło w ogrodzeniu i Iwan ujrzał wyraźnie zakreśloną aureolę.

„Uciekaj, uciekaj!”, wyszeptał w odpowiedzi i z trudem odszedł od okna. Poczuł podniecenie i położył się na brzuchu, aby zdusić uświadomioną sobie bezradność. „Kim jesteś, kim jesteś?”, huczało mu w głowie. Chciał wstać i ją przegonić, ale zdawał sobie sprawę, że nie będzie miał siły oderwać się od tej istoty – tak nieszczęsnej i tak urzekającej. To przez upał, powiedział sobie, potem obrócił się na plecy i próbował zasnąć.

I wtedy Iwan usłyszał przeciągłe i złowieszcze wycie. Przerażony zerwał na równe nogi i wyjrzał na zewnątrz. Tincze nie było. „Co się dzieje?” – drżał nie rozumiejąc niczego. Pisk się powtórzył, jeszcze dłuższy i straszniejszy. Postanowił zejść na dół, ale zanim zrobił krok, drzwi otworzyły się i stanął w nich Emanuel. Trzymał klamkę i szczerzył zęby.

– Najadłeś się strachu? To braciszek szalonej Tincze. Jest związany biedak i tak jest każdego popołudnia. Czasem ryczy też nocą, ale rzadko. Oby tej nocy spał spokojnie. Przepraszam, zapomniałem cię uprzedzić.

– Niech to szlag trafi! – westchnął Iwan. – Co jeszcze mnie czeka? Hrabia Drakula?

– Bez przesady! – Emanuel poczuł się urażony. Wszedł do pokoju i usiadł na taborecie koło szafy. – Zobacz, co się dzieje na prowincji. Pozostali tylko starcy i wariaci.

– Na głębokiej prowincji – odparł Iwan, potem wyciągnął się na łóżku – dawnym małżeńskim łożu dziadka Christo i babci Mary. Postanowił, że lepiej będzie, by nie zostawał sam.

– Ta dziewczyna nie przychodzi do was, prawda? – zapytał już spokojny.

– A, przychodzi, ale jest całkiem nieszkodliwa. Teraz, z powodu wszy, moi ją przeganiają, inaczej całymi dniami jest w domu. Jej matka pracuje w placówce socjalnej. W czasie wakacji nasi się nią opiekują. Jesteśmy przecież sąsiadami...

– To ona się uczy!

– Eee, opiekują się nią w jakimś domu pomocy w pobliżu Dybnicite. A ty, co się tak dziwisz? Nie czytasz gazet?

Iwan zamilkł. Jego przyjaciel wstał i zaczął wychodzić.

– Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Tylko się nie gniewaj. Pośpij trochę, żebyś nie drzemał wieczorem nad Dunajem. A i Tincze jest bardzo słodkim dzieckiem. Powiedz jej kim jesteś, zagadaj ją i zobaczysz, że nie jest aż tak szalona.

Oczywiście, że nie! – pomyślał sobie Iwan. Kiedy został sam, znów usłyszał głos chłopca. Tym razem był to jęk – jeszcze bardziej przeciągły i taki jakiś smutny; na pewno było go słychać za Dunajem. Pożałował, że dał się namówić Emanuelowi. Oto, jego także udało mu się oczarować swymi słodkimi bajkami o dziewictwie i czystości. Jak wytrzyma do jutra – nie miał pojęcia.

Z ulgą zszedł na podwórze, gdy około piątej przyjaciel go zawołał. Tincze znowu stała przy ogrodzeniu i znowu pytała kim jest. Teraz już ją słyszał i stwierdził, że jej głos był przyjemny. Wydała mu się nawet starsza i czyściejsza. Usadowił się pod winoroślą, plecami do dziewczyny, aby na nią nie patrzeć. Nie mógł się wyzwolić od myśli, że zapragnie ją dotknąć.

– No powiedzże jej kim jesteś! – zachęcał go Emanuel z wędką w ręce.

– Zostaw chłopaka! – w porę wtrącił się dziadek Christo. Usiadł na schodach, aby obserwować syna i aby się nim cieszyć.

– Nawet jeśli się jej przedstawię, ona mnie nie zrozumie – bronił się kolega Kotlarski. Dziadku Ico*, czy palenie ściernisk nie jest szkodliwe?

Nie żeby go to interesowało – po prostu chciał, aby przyjaciel zostawił go w spokoju.

– Ależ, szkodliwe, tylko że łatwiejsze. Chcą po żniwach szybko przygotować glebę do kolejnego siewu.

– Tato, czy został jakiś preparat w apteczce? Ten sofijczyk nie przywykł do komarów.

– Zdaje się jest, sprawdź! – odpowiedział ojciec, potem znów zwrócił się do Iwana: – Taka ta ich wołoska robota! I dla nich wszystko jest nimic şi jumătate.

– Co znaczy: nic ale to nic – przetłumaczył Emanuel.

Zaśmiali się z żartu.

Nagle Iwan poczuł, że coś go dotyka w prawe ramię. Odwrócił się gwałtownie do tyłu – to była Tincze.

– Kim jesteś? Kim jesteś? – mówiło cicho dziecko nie odrywając wzroku od mężczyzny przed sobą. Nachyliło się blisko jego twarzy, tak blisko, jakby chciało go pocałować.

– Ej, Tincze, już przesadzasz! – skarcił ją dziadek Christo, po czym szybko wstał, aby ją przegonić.

Dziewczyna nie czekała. Przeszyła Iwana swoimi kocimi oczami i rzuciła się pędem w stronę ulicy. Śmiała się radośnie na głos i unosiła do góry spódnicę.

– Spodobałeś się jej – bez wyrazu wtrącił Emanuel, tak po prostu, jakby nie zdawał sobie sprawy z przerażenia swojego kolegi.

A Iwan ledwo powstrzymywał się, aby nie wybuchnąć. Sciskał zęby i czuł, że zawsze nienawidził swojego przyjaciela.

– To istna tragedia, bo nie jesteśmy państwem jak należy! – wykrzyknął dziadek Christo. – Marcze, nakładaj im niech jedzą!

Za niedługo stół został obficie zastawiony: pieczony kurczak, sałata i, ma się rozumieć, zupa ze świeżej fasoli.

Dopiero w samochodzie Iwan doszedł do siebie. Próbował ukryć swój gniew na Emanuela, ale jak tylko spojrzał na niego i widział jego beztroską pogodną twarz, jeszcze bardziej napełniał się gniewem. Czuł się wykorzystany, w pewnym sensie obnażony przed swoim kolegą i obawiał się, że to widać. Ten cwany typ na pewno zauważył jego bezsilność i teraz z pewnością z niego kpi. Czyżby nie zauważył jak piękne jest to nieszczęsne dziecko. On?! Przecież nazwał go „słodkim”, przecież właśnie on żartował sobie, że ze wszystkich koleżanek tylko jego, Iwana, nie przeleciał. Kto opowiadał ze szczegółami o swoich podbojach? I wiedział, że go drażni, ale nie przestawał, żeby go poniżyć. Nie, ten sukinsyn z pewnością wykorzystał szaleństwo Tincze i teraz poddawał go próbie, aby sprawdzić jakim jest mężczyzną. Jakże go nienawidził! „Spodobałeś się jej” – powiedział, jakby on przyjechał, żeby się spodobać biednym istotom, żeby oglądać jego głupie pejzaże, żeby jeść jego głupią fasolę i żeby się cieszyć. Kretyn! Nie tylko go nie lubił, już go nienawidził.

Dotarli do Dunaju i skręcili w polną drogę między topolami wzdłuż rzeki.

– O tej porze bierze najlepiej – odezwał się Emanuel. – Teraz, jak zarzucę wędki, do dziesiątej, wpół do jedenastej, jak nie zacznie brać, wracamy. Co ty na to?

– Dobrze – zgodził się Iwan. Koszmar! Miał z nim wytrzymać całe cztery godziny z kawałkiem. – Dobrze, skoro tak trzeba.

– E, zależy od ryb. Przygotować ci wędkę?

– Nie! – tylko tego mu brakowało. – Będę spacerował, gapił się. Nie ma potrzeby, ty sobie łów.

– Wytwornymi ludźmi jesteście, wy, literaci. Nie pociąga was dzikość...

– Ależ jesteś bezczelny! – Iwan nie wytrzymał. – Czyżbyśmy wszyscy musieli przepadać za wędkowaniem?

I zamilkł. Rozgadałby się, zwyzywałby go i pokłóciliby się, a przecież był gościem. Dzięki Bogu, samochód zatrzymał się i Emanuel zignorował obelgę.

– Chodźmy! – powiedział raczej do siebie i zajął się przygotowywaniem bagażu i wędek: szybko i zręcznie, jakby go ktoś gonił.

Iwana rozdrażnił ten pośpiech, nie pomógł mu, nawet z niego szydził i od razu ruszył w kierunku wody, aby od niego uciec. Zaczął iść brzegiem w górę pod prąd, skąd przyjechali, brodząc w rzece, mule i piasku. Chodził wolno i wyluzowany, ale uważał, aby nie zranić sobie stóp. Od czasu do czasu zatrzymywał się, wpatrywał się to w rzekę, to w topole naprzeciwko, to w brzeg po tej samej stronie. Stąd ogni nie było widać, tylko dym siniał nad drzewami. Już nie myślał, a tylko obserwował i szedł, szedł do przodu i się uspokajał. Zachodzące słońce rzucało słabe światło. Było jakieś niezwykle delikatne i pozwalało, choćby przez chwilę, być obserwowanym. Iwan poczuł chęć zanurzenia się w rzece i popływania, ale widok wody go powstrzymał. Kto wie jakie brudy wlecze! – powiedział sobie, potem spojrzał w górę i...

Boże! To było ono... ona! Goła, całkiem goła i ... piękna. Iwan zatrzymał się i potrząsnął głową. To była ona, Tincze – piękna i szalona, szalona i piękna o białej i mokrej skórze. Stała tyłem do niego, brodząc po kostki w wodzie, pocierała swe piersi rękami i coś śpiewała. Osłupiały, Iwan nie wiedział jak ma postąpić. Instynkt podpowiadał mu, że ona nie powinna go zobaczyć, chociaż miał ochotę na coś innego. Co innego? Przeraził się. Ukradkiem zaczął się cofać w kierunku brzegu nie odrywając od niej oczu. Stąpał powoli, spokojnie, spokojnie...

I wtedy ona odwróciła się. Zobaczyła go i nie zapiszczała, zauważyła go i nie przestała śpiewać. Następnie ruszyła w stronę Iwana, a on nawet nie próbował uciekać.

– Co się stało? – powitał go Emanuel. – Nie widziałeś przypadkiem żmii, że jesteś taki wystraszony?

– A, nie! Zrobiło mi się niedobrze od słońca. Chodźmy już!

– Wy, sofijczycy, jesteście arcydelikatni... Nic nie bierze, robota głupiego. Zabieram się za pakowanie.

Iwan wszedł do samochodu, usiadł, opuścił siedzenie do tyłu i oparł się. Położył ręką na oczy, aby je ukryć, gdyby przypadkiem zapłakał. Czuł, że umiera, dusił się i mimo to odczuwał jakąś nieokreśloną błogość – wilgotną i drążącą jak Dunaj.

– Co z tobą, człowieku? – pochylił się nad nim przyjaciel.

– Nic mi nie jest, kretynie! Powiedziałem ci, że jest mi niedobrze od słońca.

– No, dobra, dobra! Ruszamy.

Zmierzchało. Za chwilę miało się ściemnić i Emanuel nie mógłby zobaczyć przekrwionych oczu i duszy Iwana. Ognie za rzeką nie gasły, płonęła już sama ziemia.

 

Przełożyły z bułgarskiego: Agnieszka Rządkowska, Wioleta Sztejnes, Anna Suszczyńska

Redakcja: dr Mariola Mostowska

 


* zdrobniała forma imienia Christo – przyp. tłum.

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW