Elena Aleksieva
Kiedy po raz pierwszy wszedł do tego pokoiku, uderzył go zapach pleśni i stęchlizny. Ogromne szerokie pęknięcie pełzło po suficie i zjeżdżało prawie pionowo po jednej ze ścian. Zrobiło mu się nieprzyjemnie – jak ma spędzić tu cały dzień i następny, i jeszcze jeden? Gdyby wiedział, że ma pracować w takich warunkach, odmówiłby. Albo przynajmniej zażądałby wyższego wynagrodzenia. Ale teraz już nic nie mógł zrobić, zapłacono mu z góry, chociaż w jego pracy nie było to czymś normalnym, a on skwapliwie przyjął pieniądze.
Spojrzał na sprzęt umieszczony na wąskiej płycie wiórowej przymocowanej pod małym okienkiem, przez które miał obserwować salę. Na srebrnych i czarnych skrzynkach z fabrycznymi napisami szarzała gruba warstwa kurzu, pod którym czerwone i zielone lampki kontrolne wyglądały na martwe. Nawet miniaturowe główki śrubek, dzięki którym całe to tłumaczeniowe ustrojstwo trzymało się jakoś kupy, straciły swój życzliwy blask, schowane pod czapeczkami kurzu. Wąski profilowany grzbiet mikrofonu, zakończony piankowym kapturkiem przypominał mu zwiędły egzotyczny kwiat, samotny, nieco obojętny. Chciał go wyprostować, ale zdał sobie sprawę, że będzie mu o wiele mniej wygodnie, pozostawił więc go w tym melancholijnym ukłonie. Nawet mu się podobał ten mroczny zastój aparatury. Jej kable przeplatały się i dzieliły, mieszały się i mijały, i nie było widać gdzie się zaczynają, gdzie kończą, co z czym łączą, skąd dokąd płynie prąd. Przypomniał sobie że kiedyś, kiedy był jeszcze mały, podarowano mu książkę dla dzieci o elektryczności. Tam na brzydkich pstrych ilustracjach elektrony były narysowane jako duże ziarna grochu z oczami, ustami, nosami i rączkami. Kiedy płynął prąd elektrony trzymały się za rączki, a kiedy strumień się przerywał, puszczały się. Wyobraził je sobie w ten sam sposób, zamknięte i przetaczające się pod czarną skórą kabli. Ale teraz z pewnością spały, położywszy swoje cienkie rączki na okrągłych brzuszkach, z otwartymi usteczkami i rzadkimi rzęsami, rzucającymi cienie na policzki. Cienie, które można dojrzeć tylko pod mikroskopem.
Przysiadł na niewygodnym drewnianym krześle i zapatrzył się przez okienko. Sala tonęła w półmroku, pośród którego niewyraźnie majaczyły ciemne grzbiety rzędów krzeseł, masywna katedra dla mówcy, stojąca dodatkowo na niewysokim podium i, całkiem w głębi, blada plama białego ekranu projekcyjnego. Wiedział że za kilka minut rozbłysną lampy, otworzą się drzwi i zaczną wchodzić ludzie, z początku niepewnie, po dwoje, troje, potem coraz więcej i więcej, będą głośno szukać sobie miejsc, będą się rozglądać, komentować, siedzenia będą skrzypieć pod ich ciężarem, stopniowo ten potok ustanie, mówca wejdzie na katedrę, a dźwięk drzwi zamykających się po spóźnionych, coraz bardziej nieprzyjemnie będzie rozbrzmiewał wśród zapadającej ciszy. Znał ten rytuał lepiej niż siebie samego, widział go na jawie setki razy, setki razy o nim śnił, ale za każdym razem poddawał się jego przesadnej podniosłości, jego naiwnej próżności, zawsze czekał żeby na salę wtargnęła horda dam w kolorowych krynolinach, w upudrowanych perukach oraz muzycy ubrani w złocisto-purpurowe liberie, gotowi zagrać muzykę balową. Jednak nawet jeśli miałoby się to wydarzyć naprawdę, on i tak nie usłyszałby dźwięków, zanim ktoś nie włączyłby mikrofonu.
Siedział tak, pogrążony w półmroku i milczeniu – swoim i tego, którego słowa miał tłumaczyć. Był z nim związany jak marionetka ze swoim aktorem, tyle że sznurki przekazujące ruch, trzymały nie jego ręce i nogi, a świadomość i mowę. Był z nim związany jeszcze zanim go zobaczył i jeszcze długo po tym. Na jakiś czas ich życie zlewało się jak dwa dopływy do jednej rzeki, biegły w tym samym kierunku, z tą samą prędkością, bulgotały z tą samą artykulacją, tworząc jeden i ten sam intelektualny wir, zamyślały się jednocześnie, po czym wymawiały te same słowa i tak do chwili, aż tamten skończy i przekaże sznurki następnemu. Do jego głowy wpływała informacja, silna, niezmienna i nieprzerwana. Rozdzielał ją w ułamku sekundy, znajdował ekwiwalenty dla każdego dźwięku, każdej pauzy, scalał ją od nowa, wznosił ją kawałek po kawałku wokół przezroczystego rdzenia sensu i wypowiadał na głos w swojej niewygodnej kabinie, jakby mówił sam do siebie. Potem w jego głowie zostawała pustka. Cudze myśli za jednym zamachem wymywały jego własne i wypełniały jego świadomość, i tam, nawet po ich wypowiedzeniu, wciąż się unosiły - żałosne i zwyrodniałe, tak jak szczątki okrętu po katastrofie. Czasem ktoś w sali odwracał się i patrzył na niego przez okienko. Na początku drażniło go to, odbierał to jako znak, że źle wywiązuje się ze swojej pracy, czuł się jak na wystawie, chciał pokazać język, zachować się wulgarnie. Miał tylko to okienko, jednocześnie naruszające i potwierdzające jego wyizolowanie, i ponieważ było jego, mógł przez nie patrzeć ile tylko chciał, kiedy zaś patrzono na niego z drugiej strony, odbierał to jako bolesne i agresywne narzucanie się, wypowiedzenie wojny, na które nie miał prawa odpowiedzieć. Stopniowo przyzwyczaił się do tych źle odbieranych przejawów ludzkiej ciekawości, czasem nawet sprawiało mu to przyjemność, bo w ten sposób czuł się mniej samotny. Starał się wyobrazić sobie czym kieruje się człowiek z aparacikiem i słuchawkami – zabawnie sterczącymi tak jak lekarskie albo zalotnie wznoszącymi się z jednej strony głowy – obracając się i patrząc na niego, jakby pytał albo przeszkadzał i czy w ogóle zdawał sobie sprawę z tego co robi.
I właśnie w tym momencie drzwi do sali otworzyły się i w plamie światła na podłodze przetoczył się cień człowieka, przystanął na chwilę i zniknął wraz ze zmniejszającym się strumieniem światła. Zaczęli wchodzić ludzie więc nacisnął mały czerwony guzik, który mu wcześniej pokazano. Po chwili aparatura zapaliła się wszystkimi lampeczkami, strzałki na skali odskoczyły, potem wróciły na swoje miejsce i większość wskaźników zgasła. Przeciągnął się i włączył świetlówkę nad oknem. Mignęła i zalała kabinę szpitalnym światłem. Włożył słuchawki, których nadmuchane poduszeczki lekko ścisnęły mu uszy i przejrzał się w szybce przed sobą. Przez chwilę obręcz słuchawek, otaczająca jego głowę, wydała mu się aureolą i ta myśl go rozweseliła. Właściwie nie pamiętał siebie innego.
Mówca włączył swój mikrofon i szum z sali doleciał do jego mózgu. To był znak. On również włączył swój mikrofon.
Z początku zawsze było trudno. Musiało minąć trochę czasu, zanim złapał tempo mówiącego, zanim przyzwyczaił się do jego wymowy i sposobu mówienia, zanim znalazł najwygodniejszą wysokość głosu, która ochroniłaby go przed zbędnymi zmianami intonacji, co z kolei pozwalało na rozwinięcie prędkości. Po pierwszych pięciu minutach czuł się już jak okręt, który bez przeszkód wypłynął na pełne morze. Napięcie zniknęło. Świadomość anonimowości dawała mu poczucie swobody, gdyby przyszła mu ochota, mógłby powiedzieć tym, tam na dole, co tylko by chciał: mógłby ich obrażać, mówić im świństwa lub opowiedzieć o książce z elektronami. Sala należała do niego. Wcielał boży plan i gdyby zdecydował się zamilknąć, przestać tłumaczyć, tamci poczuliby się jak budowniczy Wieży Babel. On i tylko on był ich zbawieniem, bramą pomiędzy mówiącym a słuchającymi, która czyniła z mówiącego autorytet, a z innych – jego publiczność.
Ten raz niczym nie różnił się od innych, nawet jakby szybciej zdołał wejść w rytm, stopniowo ogarniał go spokój. Ciągle uważnie słuchał słów mówcy, przeprowadzał je przez swoją świadomość, próbując zrozumieć je w całości, godząc się z nimi czy nie, ale po chwili wszystko musiało się zautomatyzować, musiały się włączyć mechanizmy rozumienia i nadawania sensu i musiał zacząć używać świadomości jako zwykłego narzędzia, podstawową maszynkę do tłumaczenia, musiał przestać martwić się o mówcę. Zawsze z przyjemnością odłączał się od samego siebie, robił to z łatwością, cieszył się, że opanował tą zdolność, bo inaczej ryzykowałby postradaniem zmysłów. Jego głowa i prawa ręka przedstawiały wyjątkową, instynktowną konstrukcję i nawet nie zauważał, kiedy naciskał guzik pauzy na mikrofonie, żeby odchrząknąć albo przełknąć zebraną w ustach ślinę. Było dobrze, póki miał ślinę – ona nawilżała gardło i język, pozwalając im pracować prawidłowo i bezboleśnie, ale czasem usta wysychały tak, że język przylepiał się do podniebienia. Wtedy zaczynał popijać wodą ze szklanki, najpierw rzadko, potem coraz częściej i częściej i kiedy woda w szklance się kończyła, wiedział, że jego praca zbliża się do końca. Rozejrzał się i zdenerwował: wody nie było.
Tamten mówił trochę szybciej niż normalnie, ale to mu odpowiadało, głos tłumacza prześlizgiwał się po śladzie, który po sobie zostawiał, zachowując niezmienny odstęp połowy zdania. Czasem spóźniał się o całe, innym razem brzmiał praktycznie jednocześnie z mówcą. Nie słuchał siebie, ponieważ dźwięk w słuchawkach zagłuszał nawet jego myśli, cieszył się pełną wdzięku bezosobowością swojego głosu, który, puszczony na wolność pozwalał mu na wewnętrzne milczenie, pozwalał mówić, nie mówiąc ani słowa o sobie. Patrzył na salę, ale w sumie nic nie widział, jego wzrok był wlepiony w jakiś punkt w powietrzu, może i w jakąś molekułę, która nie wiadomo dlaczego różniła się od innych. Czasem go przesuwał i oglądał pokoik – mówiono mu, że będzie pracował w kabinie, ale w rzeczywistości był to pokoik, całkiem pozbawiony przytulności dźwiękoszczelnych drewnianych ścian i podłogi wyłożonej dywanem. Był brudny i zaniedbany, wzdłuż ścian, aż do samego stołu były bezładnie porozrzucane pudełka i skrzynki, które mógłby przewrócić, gdyby próbował usadowić się wygodniej. Wszystko przykrywała warstwa kurzu na dwa palce, na linoleum pod jego nogami widniały ślady błota. Nagle coś małego, ciężkiego i zimnego uderzyło go w kark. Wzdrygnął się. Kropla. Wokół szczeliny nad jego głową ukazała się brzydka mokra plama, która widocznie się powiększała, a z krawędzi pęknięcia zwisała kolejna kropla, gotowa do oderwania się dokładnie nad nim. Ogarnęło go ogromne obrzydzenie – kto wie co znajdowało się piętro wyżej, może i toaleta. Spróbował zmienić pozycję, ale sterta kartonów niepokojąco się przechyliła, więc zrezygnował. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Starał się nie myśleć o plamie nad głową i skoncentrować się na mówiącym. Ku jego zdziwieniu, tamten znacznie przyspieszył i tłumacz uświadomił sobie, że od kilku minut jest mu coraz trudniej za nim nadążyć. Słowa toczyły się ku niemu z jakąś grozą, a on starał się je wyłapywać, żeby nie zostać przez nie zasypanym. Z początku nadążał, potem samokontrola zaczęła tonąć, ustępując miejsca panice. Mówca mówił już tak szybko, że aby móc kontynuować, tłumacz musiałby przestać oddychać. Nabierał powietrza rzadziej, ale ciągle nie mógł napełnić płuc do końca, ponieważ tempo mu na to nie pozwalało. Poczuł się głupio – walczył o powietrze niczym topielec, na szyję kapała mu woda, której już nie zauważał i mimo że wiedział, że może się zatrzymać, kiedy zechce i uciec na zewnątrz, aby ukryć się w swojej anonimowości, coś w głębi niego nie pozwalało mu tego uczynić. Był zobowiązany tłumaczyć do końca, nie z powodu pustej dumy zawodowej, nie dlatego, że był jednym z najlepszych, a z powodu głupiego uporu, żeby odpowiedzieć na prowokację nieznajomego, który z pewnością nigdy nie zobaczy jego twarzy ani nie pozna jego imienia. Cóż to w ogóle był za dziwak? Czyżby nie wiedział, że jest tłumacz? Nie mógł nie wiedzieć, skoro inni wiedzieli.
Nagle przypomniał sobie o okienku. Przecież wiadomo, że nie znajdowało się tam, by bawić się z jego klaustrofobią, ale żeby mógł dać znak, w razie gdyby coś było nie tak. Poczekał na moment, w którym mówca odwrócił się w jego kierunku i dał mu znak, prosząc, żeby zwolnił. Zdawało mu się, że tamten spojrzał z przekorą i znów lekko przyspieszył. Zdenerwował się – chyba nie był to odpowiedni moment na żarty. A może wcale go nie zobaczył i rzeczywiście tylko mu się wydawało, że na niego patrzy? Zbliżył się do okienka i jeszcze raz dał mu znak, żeby zwolnił. Teraz to już na pewno go widział, nawet patrzył na niego dłuższą chwilę ciężkim, obojętnym wzrokiem i znów przyspieszył. Tłumacz zadrżał, powietrze cichutko świszczało w jego suchym gardle. Krew już dawno przestała krążyć w jego lodowatych rękach i nogach, i pulsowała w głowie jak ogromna gorąca kula. Została mu jeszcze tylko jedna możliwość, najbardziej żałosna, możliwość równoznaczna z porażką: poprosić przez mikrofon kogoś z publiczności, żeby poprosił oratora o zwolnienie tempa. Nigdy wcześniej nie był do tego zmuszony. Wyobraził sobie jak nagle w uszach wszystkich na dole, w każdej parze uszu, w każdym uchu z osobna rozbrzmiewa jego zdyszane mruczenie, błaganie o litość i wszystkie głowy obracają się w jego kierunku, cała armada oburzonych wyrażeń wdziera się przez okienko i zasypuje zdziwieniem i współczuciem, na które nie zasługuje i którego nie mógłby udźwignąć.
Nie pozostawało mu nic innego jak dać sobie spokój i poczekać do końca wykładu. Wydawało mu się, że minęły godziny, bolało go gardło, a suchy język miotał się i lepił mu w ustach. Czasem się plątał, jąkał, aa ale kontynuował tłumaczenie. Tylko nie mógł się rozluźnić na tyle ile by chciał. Wmawiał sobie, że jest spokojny, a w rzeczywistości siedział skulony i drżący na twardym krześle, trząsł się, napięte nerwy rozciągały się do granic i bardzo chciał żeby mu w końcu puściły, żeby się zapaliły jak przy krótkim spięciu i wreszcie mógłby się stoczyć na brudną podłogę, wolny. Błony bębenkowe boleśnie pulsowały, doprowadzone do tego siłą dźwięku, nie czuł własnych uszu, ściśniętych w garści słuchawek, a coś w środku, w samym mózgu parowało i jątrzyło się. Powolutku sięgnął i przekręcił pokrętło, nad którym był symbol głośnika. Przekręcił je jeszcze trochę i jeszcze, biała kreseczka zatrzymała się na zerze i nie chciała się dalej przesunąć. Po chwili dźwięki i słowa oderwały się od jego głowy, jakby wypłynęły z powrotem przez uszy, słuchawki i kable, do mikrofonu mówiącego, w jego niestrudzone gardło i na rozrzucone przed nim kartki. Tłumacz znieruchomiał, pustka, ciało i cisza. Pociekły mu łzy, przetoczyły się po przeoranych zmarszczkami policzkach i kapały na jego kolana. I wtedy, gdzieś z głębi nabrał cudownej prędkości, przeniknął do niego głos mówiącego, tysiąc razy silniejszy niż poprzednio, wrócił przez każdy por w jego skórze, przez każdy otwór w jego ciele, rozerwał go i pociągnął za sobą jego własny głos. Tłumaczenie szło dalej.
Jego głos był urywany, ściśnięty i wychodził z jego ust jak głuche, agonalne chrypienie. Słowa się gubiły, znikały, nawet te najprostsze uciekały mu, nie mógł ich sobie przypomnieć, zapomniał wszystko, wszyściutko. Szukał jak ślepiec, męczył się ze zdaniami i wyrażeniami, które oznaczały zupełnie coś innego, ale on nie wiedział, co. Na sam koniec, kiedy już nie nadążał ze znalezieniem słów, mówił pierwsze, jakie przyszło mu na myśl, albo inne wymyślone przed chwilą, tak żeby przypominało to właściwe, którego już nie pamiętał. Coś ciepłego i lepkiego pociekło mu z uszu, ale on nie zwrócił na to uwagi. Kołnierz koszuli zabarwił się na czerwono. Tłumaczył, bełkotał, ogarnięty histerią, w sumie to właśnie była jego praca, jest tłumaczem i oni nigdy nic nie zrozumieją, zostaną na zawsze zamknięci we własnym języku, będą cierpieć, może i poumierają, i nie żeby go to bardzo obchodziło, po prostu to była jego praca i zapłacili mu z góry – czyli wiedzieli, że bez niego nie mogą, on nosi klucz, dobrą nowinę, zdali się na jego miłosierdzie, zdali się … Czyli, więc, nic się nie zmieniło, zawsze tak było, po prostu mały test, teścik, nic i do niczego, kto – że niby on nie ma pragnienia? A- a- a, ma, ma, jeśli nic innego, to przynajmniej ma pragnienie, jedno słówko i jeszcze jedno, nieważne co znaczą, chrzanić sens, ważne, żeby się nie zatrzymać, nie zatrzymać, o, śpiewaj mi, słowiku cudowny, śpiewaj, żebym słyszał twoje pieśni, sam w tej klatce ze srebrnymi prętami, sam w tej celi, na wpół zniszczonej, deszcz pada i pada wszędzie, ktoś spuścił wodę w toalecie, ale co zaś, jeden mały test, teścik, kto – że on? a- a- a, ma pragnienie, ma, a to z kolei jest jego praca, słyszę wasze głosy, potem mówić, mó…
Sala ciągle wypełniała okienko. Pusta.
Przekład: Joanna Szeretucha
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz