Krasimirowi Dimowskiemu
Już kilka lat bibliotekarz Geleto był bez pracy, odkąd zburzono bibliotekę miejską i na jej miejscu wybudowano hotel. Dobrze, że jego żona pracowała, była pielęgniarką w Ośrodku Doskonalenia Kadr Medycznych i dzięki temu, że bez przerwy brała dyżury, chwała Bogu, udawało im się przeżyć. Ich dzieci już dorosły, wykształciły się i zaczęły pracować. Geleto dysponował dziennie czterema lewami – na papierosy i na jedną, dwie kawy. Kiedy jego żona wychodziła wczesnym rankiem do pracy, on jeszcze leżał przykryty przez głowę kocem, chociaż budził się koło piątej. Było nie do zniesienia patrzenie, jak wyjmowała ze swojej poprutej płóciennej portmonetki cztery lewa i kładła je na obrusie, na stole. Była dobrą żoną i nie ciosała mu kołków na głowie. Z tego powodu, oczywiście, nie było mu lżej.
Zauważył coś interesującego. Miał na imię Angel, ale powoli wszyscy zaczęli nazywać go Geleto. Nawet on sam zaczął się tak nazywać, gdy myślał o sobie w trzeciej osobie.
Wychodził z domu wczesnym popołudniem i przemierzał ulice. Co robił? Okrążał stragany ze starymi książkami. I jak miał zaoszczędzonego jakiegoś lewa, udawało mu się nawet kupić książkę. Do księgarni, gdzie sprzedawali nowe książki, nie wchodził w ogóle.
W pudłach ze starymi książkami na ulicach były prawdziwe bogactwa. Książki, które kiedyś Geleto czytał i mu się podobały. Nieprzeczytane do tej pory książki znanego autora. Ulubione książki, których ma już egzemplarz, ale kopia w pudle jest w lepszym stanie lub ładniej wydana, albo lepiej pachnie. Często książki w pudłach śmierdzą pleśnią i mają wykrzywione grzbiety. Jednak niekiedy pachną szczególnie, czymś ładnym, czymś ukrytym w minionych latach. Geleto obowiązkowo nosi ze sobą wielką reklamówkę, w żółtym kolorze, z napisem „Najmocniejsza reklamówka”. Naprawdę to są najmocniejsze reklamówki. Wypróbował, wytrzymują dwanaście tomów Dostojewskiego. Książki z pudeł kosztują po lewie, po dwa. Sprzedawcy zazwyczaj znajdują się na krawędzi włóczęgostwa i nierzadko czuć od nich alkohol. Jednak większość z nich to zadziwiający znawcy, wyjątkowo oczytani ludzie.
Stragany z książkami pojawiają się w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach i dlatego Geleto lubi krążyć po mieście. Cieszy się, kiedy znajdzie nowe złoże książek. Jego radość jest wewnętrzna, głęboka niczym warknięcie. Przełyka ślinę, nie spieszy się, by dotrzeć do straganu. Najpierw przygląda się sprzedawcy, ludziom dookoła. A później zaczyna wolno i systematycznie grzebać.
Dziś natknął się na taki jeden stragan za Mostem Zakochanych przy Narodowym Pałacu Kultury. Stragan był rozłożony na przystanku za skrzyżowaniem w kierunku Mostu Orłów. Pudła trzymały się na prymitywnej konstrukcji przypominającej niezgrabny mostek. Dookoła było błoto i podeptana ziemia, ale Geleto wybrał sobie wygodną pozycję. Książki były w dobrym stanie, w okładkach, było widać, że po raz pierwszy opuszczają domową bibliotekę, nie walały się po piwnicach czy byłych toaletach miejskich, nie przesiąkły wilgocią, po ich stronach nie zaczął pełznąć ten straszny rdzawy nalot. Człowiek za książkami starał się wyglądać jak szczwany lis, ale nie udawało mu się. Palił papierosa i zbyt wyraźnie było widać, że nie ma w kieszeni złamanego grosza. Jego twarz była bardzo chuda i jakaś ziemista, jak u kogoś, kto stale głoduje. A jego oczy natychmiast prześledziły jak promień latarki ręce Geleto, kiedy sięgnął do kieszeni.
- Ciekawe książki? – powiedział Geleto wyjmując papieros. Pogniótł go, zapalił.
- Cóż mam zrobić, nie mieszczą się już w bibliotece – powiedział człowiek. Jego twarz była chuda jak u rozbitka.
Jaki dumny, pomyślał Geleto. Przyznaj się, ulży ci. Wkrótce zaczniesz sobie wsadzać piersiówkę do kieszeni albo puchnąć od dwulitrowych piw. Na to nie ma ratunku. Każdy, kto wyszedł na ulicę to robi. Ulica jest czymś strasznym. Ponieważ następnym krokiem jest włóczęgostwo.
Geleto wybrał sobie jedną książkę. Autor był mu nieznany. Jednak wydanie było ładne, z 1962 roku, w twardej oprawie. Tytuł brzmiał „Memoriał”. Ten tytuł pasował do jego dzisiejszego humoru. Wziął książkę, otworzył i przeczytał pól strony. Następnie ją zamknął, przełknął ślinę i niedbale zapytał:
- Ta ile kosztuje?
Człowiek również przełknął ślinę.
-Trzy lewy.
Był nowicjuszem i jeszcze był chciwy. Cena uliczna to dwa lewa, nawet możesz wytargować do jednego. Sprzedawca połakomił się. Ale Geleto nie miał trzech lewów.
Gdy wracał do domu, w rękach czuł jeszcze dotknięcie twardej oprawy książki i jej płóciennego grzbietu. A i to, co przeczytał nie dawało mu spokoju.
Następnego dnia mocno postanowił, że sobie ją kupi i wyszedł wcześnie, jeszcze przed południem. Kiedy dotarł do tamtego przystanku, człowieka jednak nie było. Nie było go również następnego dnia i jeszcze następnego. Tej książki Geleto nie znalazł nigdzie w pudłach po mieście, ile by nie grzebał. Pozostało mu tylko to, co przeczytał w pośpiechu.
„Memoriał” zaczynał się tak:
„W Neapolitańskim Muzeum Narodowym widziałem kawałeczek chleba sprzed dwóch tysięcy lat, wielkości pięści, na wpół zwęglony i szary, twardy jak kamień. Znaleziono go w Pompejach. Było tam także małe naczyńko z kawałkiem bursztynu w środku – tylko że bardziej mlecznożółtego, popękanego i błyszczącego. Było to wino sprzed dwóch tysięcy lat.
Chleb i wino były tam wyłożone, nimi żywili się ludzie, którzy nosili tuniki w czasach Tybullusa i Seneki. Chleb został właśnie rozłamany, wino – ledwie upite. Wówczas Wezuwiusz przerwał obiad. I do dziś jeszcze nie został dokończony ten obiad w Pompejach. Przed nami leży to, co zostało, gdy ówcześni ludzie wymarli – chleb i wino: z nich wskrzeszają się koszmary sprzed dwóch tysiącleci i owiewa chłodem i zagadkowością, nas, dalekie pokolenia, które jemy chleb i pijemy wino, dokładnie jak wtedy.”
Przełożyła z bułgarskiego: Magdalena Demianiuk
Redakcja: dr Mariola Mostowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz