Denie
Stałem na schodach przed szpitalem i patrzyłem na śnieg. Przy klatce schodowej był ogródek z blaszaną budką z kawą. Z przodu na cementowym placyku był wyniesiony stolik z dwoma krzesłami. Płatki śniegu padały na cement i topiły się. Lekarze zabronili mi pić kawę. „Żadnej kawy”, powiedział mi doktor Penkow. „Żadnej kawy, żadnych papierosów i żadnego alkoholu. Mówię poważnie.” Poszedłem, wziąłem sobie kawę i usiadłem na wilgotnym krześle.
Z wyjścia ze szpitala wyszli ojciec i matka Swetlia. Ze Swetliem leżeliśmy na jednej sali. Byli u niego w odwiedzinach dopiero dwa dni temu, w niedzielę. Wtedy obaj z Dżendem zażartowaliśmy, że jak go wypiszą znajdziemy Swietliowi żonę. Dżendo Nanczew, trzeci człowiek na sali, ożywił się, usiadł na łóżku i zaczął mu tłumaczyć jak kobiety dzielą się na dwie kategorie – na ładne i na dobre. I ponieważ on osobiście próbował i te i te, radził kategorycznie, żeby Swetlio poszukał sobie dobrej dziewczyny. Nie ładnej, a dobrej. Z biegiem lat ładne starzeją się i brzydną, a kombinacja miedzy brzydką i złą kobietą jest zabójcza. Dlaczego on leżał w szpitalu, hm? Dlaczego? Skoro normalnie jest zdrowy jak byk. Swetlio leżał zawinięty po szyję, opleciony kablami, milczał i próbował się uśmiechać.
Nie odezwałem się do rodziców Swetlia. Weszli na chodnik i ruszyli w stronę przystanku trolejbusowego. Ojciec niósł torbę z rzeczami Swetlia. Czy było w środku i pióro sokoła?
Wziąłem głęboki oddech i się rozejrzałem. Wreszcie zapaliłem papierosa. Gdzieś na dnie serca pojawił się ból. Jakby ktoś drapnął żyletką. Nie zwróciłem uwagi na ból. Patrzyłem na kawki, które spacerowały po liściach w ogródku i chciałem im powiedzieć, że zaraz zawołam sokoła. Paweł Jakimow powiedział mi, że obecność zaledwie jednego sokół może przegonić wszystkie ptaki w promieniu 200 metrów. Zawołam Tujuk Kisijn, powiedziałem kawkom, i znikniecie, utoniecie w jesieni.
Kawki, te gołębie jesieni…
Zapaliłem drugiego papierosa i dopiłem kawę. Nie piłem kawy od trzech tygodni. Robili tu dobrą kawę. W zeszłym tygodniu, kiedy jeszcze było ciepło, nasza banda, ja, Dżendo Nanczew i Swetlio wymknęliśmy się z sali i tak, jak byliśmy, w piżamach, przyszliśmy i siedliśmy w tej kafejce. Mieliśmy powód, Swetlio kończył dziewiętnaście lat. Wzięliśmy sobie trzy butelki wody mineralnej, stuknęliśmy się nimi i upiliśmy z zamachem, z podniesionymi łokciami, jakbyśmy pili rakiję. Opowiedziałem im o mojej córce, która uczy się na drugim końcu świata. Jak rozmawiamy na skype, jak z fotografii miała zadanie zrobić zdjęcie, na którym ma być widać obecność człowieka, no bez człowieka. Od dawna nie mówiłem o swojej córce i spieszyłem się, by im opowiedzieć wszystko, co tylko mi przyszło do głowy. Że nie zdążyłem podzielić się z nią pomysłem – żeby po prostu sfotografowała smugę dymu papierosowego, to według mnie powinno załatwić sprawę – ponieważ poszedłem do szpitala. Zaś wiosną, wiosną moja córka i jeszcze dziesięciu studentów pojechali do San Francisco, opowiadałem dalej. Busem, wzdłuż Wybrzeża Zachodniego. Przebyli nie wiem ile tysięcy kilometrów. San Francisco było najpiękniejszym miastem – z tymi wzgórzami, po których szerokie aleje pną się i opuszczają. Pną się. I opuszczają. Miałem jakieś przelotne obrazy w głowie ze starych filmów akcji i gdy im opowiadałem, to jakbym widział San Francisco, jakbym i ja był na tej wycieczce. I coś jeszcze im opowiedziałem, jak pewnego wieczoru – podczas wycieczki – zaniepokoiłem się; i zadzwoniłem do córki na komórkę. „Gdzie jesteś teraz?” Jej głos z drugiego końca ziemi brzmiał zadziwiająco wyraźnie, jakby była przy mnie. „Teraz? Dokładnie teraz mijamy jakieś miasteczko, czekaj zapytam o nazwę. Acha! Miasteczko o nazwie Mendosino.” Miasteczko o nazwie Mendosino. Miasteczko o nazwie Mendosino.
- Miasteczko o nazwie Mendosino – powiedziałem. – Na zdrowie! I we trzech znów upiliśmy jak kniaziowie z naszych butelek z wodą mineralną.
Dżendo Nanczew opowiedział jakie straty poniosła jego firma bez niego. Z żoną nie mieszkali już razem, znalazł sobie jakąś blond dziewczynę. Młodą i blond. A miał bliźniaków, maturzystów. Ech, życie, rozkleił się na chwilę Dżendo w brązowy wieczór, ale potrzasnął głową i prychnął.
- Za zdrowie młodych dziewczyn.
Zapytaliśmy Swetlia czy ma dziewczynę. Była jakaś Petia, ale zaczęła pracować w kawiarni. I ostatnio nie widywali się. Potem zamilkł. A wreszcie zaczął opowiadać o sokołach. Opowiedział jak przypadkiem natrafił na pewne opowiadanie, tylko że jak się nazywało, zdaje się „Sokół łowny”, w jednej z książek Radiego Carewa. Było to dawno temu, kiedy był w dziewiątej klasie. Leżał chory w domu i przypadkiem wyciągnął starą książkę z biblioteczki. Taką w brązowej oprawie, postrzępioną. Ogólnie nie czytał książek. Jednak tę przeczytał. I od tamtej chwili strasznie napalił się na sokoły. Chciał mieć wyszkolonego sokoła. Właśnie to było jego marzeniem. Zagwiżdżesz i sokół przylatuje z nieba.
I Swetlio zagwizdał mocno na dwóch palcach. Ludzie na chodniku obejrzeli się.
- Za zdrowie sokołów – krzyknął Dżendo Nanczew. A ja już szukałem w swojej komórce numeru do Pawła Jakimowa.
- Cześć – powiedziałem – możesz rozmawiać?
- Cześć. Mów.
- Mam pewne problemy i jestem w szpitalu. W Szpitalu Aleksandrowskim. Mam prośbę.
- Słucham cię.
- Żebyś przyszedł jutro do szpitala. Z Tujuk Kisijn.
Nagle nad naszymi głowami pochyliła się siostra Małczewa.
- Patrzę, sala pusta. A oni gdzie byli, nicponie! Co pijecie, hej, nie pijecie czasem rakii? Natychmiast na górę. Jesteście jak małe dzieci.
Tamtej nocy nie mogłem zasnąć do późna. Pisałem jakiś czas temu dziennikarski materiał o sokolnikach. W tym celu skontaktowałem się z szefem asocjacji sokolników Pawłem Jakimowem i on zabrał mnie do ich bazy w okolicach Sofii. Sokoły żyły w pomieszczeniach byłego PRG-u. Było tam sześć ptaków, myszołów Harry, Jurta, Śnieżko, Kriwczo, Marachute, ale Tujuk Kisijn była najpiękniejsza. Z białym upierzeniem, spryskanym brązem, ze srogim spojrzeniem. Paweł Jakimow dał mi, żebym nałożył dużą skórzaną rękawicę na lewą rękę, następnie Tujuk Kisijn weszła na rękawicę. Paweł z kolei wziął myszołowa Harrego i z jeszcze jednym chłopakiem we trzech wyszliśmy na pole, aby je wypuścić, by poleciały. Szedłem po trawie z Tujuk Kisijn na lewej ręce i obserwowałem ją z napięciem. Dzwonki na jej łapach dzwoniły od czasu do czasu. Była sroga, piękna i spokojna jak wschodnia księżniczka.
Trzy razy odleciała z mojej rękawicy, pokrążyła pod niebem i znów usiadła na mojej ręce. Paweł opowiedział jak w Turkmenistanie, na pustyni, istnieje coś w rodzaju akademii dla sokolników. Każdego roku na dwa tygodnie sokolnicy z całego świata przybywają do obozowiska starszyzny by zdawać egzamin. Starcy siedzą na piasku ze skrzyżowanymi nogami owinięci w grube kolorowe szaty, a na ich łokciach, trzymając szponami rękawy szat, siedzą nieruchome i nieprzeniknione sokoły. Jedno gwizdnięcie wysyła sokoła do nieba, jedno gwizdnięcie go zawraca.
Tujuk, powtarzałem do ptaka i liczyłem metry do pomieszczenia. Dwadzieścia metrów, dziesięć, drzwi, pokój. Oto, zdjąłem rękawicę i oto – Paweł przejął Tujuk Kisijn.
Godziny następnego dnia, w piątek, ciągnęły się jak karawana wielbłądów, garbatych i monotonnych. Śniadanie, obchód. Doktor Penkow, profesor i jeszcze kilku lekarzy długo stało przy łóżku Swetlia i rozmawiali po łacinie. Nastało południe, niebo za oknem było ołowiane i mroczne. Z Dżendo Nanczewem przeczytaliśmy gazety, chodziłem do łazienki zapalić papierosa. Moja komórka zadzwoniła o wpół do czwartej. Dżendo i Swetlio spali. Wyszedłem pospiesznie na korytarz.
- To ja. Jestem na dole, na podwórzu – powiedział Paweł Jakimow.
Wróciłem szybko na salę i potrząsnąłem Swetlio za ramię.
- Swetlio – rzekłem. – Chodź zobaczyć sokoła.
Swetlio przebudził się. Słowa dotarły do jego świadomości. Wytrzeszczył oczy.
- Jakiego sokoła?
- Na dole, na podwórzu. No, chodź.
Dżendo też się podniósł.
- Co się dzieje?
Wyjaśniłem im szybko – że na dole czeka na nas Paweł Jakimow razem z Tujuk Kisijn.
Otworzyliśmy drzwi, rozejrzeliśmy się jak złodzieje w filmie animowanym i ruszyliśmy do windy.
Tujuka Kisijn siedziała na skórzanej rękawicy, naciągniętej na rękę Pawła i patrzyła na nas mądrze i spokojnie swoimi agatowymi oczami. Swetlio potknął się o swoje kapcie i o mało nie upadł. Wyciągnął rękę i pogłaskał bez żadnego strachu sokoła po głowie. Tujuk Kisijn nie drgnęła.
- Ten chłopak chce zostać sokolnikiem – powiedziałem. – Jak wyjdziemy, wyślę go do ciebie.
- Załatwione – powiedział Paweł Jakimow. – Potrzebuję ludzi.
- A czy można – zająknął się Swetlio, – jedno pióro. Z sokoła.
Paweł pogłaskał Tujuk Kisijn kilka razy po skrzydle i następnie podał Swetliowi białe pióro, lekko nakropione brązem na końcu.
- Chodźmy, bo te korki uliczne….
- Chodźmy – powiedziałem. – Dziękuje ci.
Paweł wzruszył szerokimi ramionami byłego wioślarza, poprawił na głowie białą filcową czapeczkę, prezent od turkmeńskich sokolników i ruszył do wyjścia z Tujuk Kisijn na lewej ręce.
Było to w piątek. Dzisiaj był wtorek.
Pojawiła się dziewczyna z kafejki, wytarła stolik i wyczyściła popielniczkę. Miała kuse ubranko, jej krzyże były gołe i na gładkiej skórze miała gęsia skórkę.
Podniosłem się i stanąłem na chodniku po taksówkę. Wreszcie żółte rozklekotane Daewoo z zieloną lampką zwolniło i zatrzymało się przy mnie. Wsiadłem do środka.
- Uciekłeś ze szpitala?
- Po czym poznałeś?
- Po kapciach.
Odwróciłem głowę i spojrzałem na kierowcę. Jego twarz była chropowata jak skała. Był moim rówieśnikiem.
- Dokąd?
- Do Mendosino.
- Gdzie to jest?
- Żartuję. Jedź po alei Bułgaria.
Przełożyła z bułgarskiego: Agata Ułanowicz
Redakcja: dr Mariola Mostowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz