Przyjechali późno wieczorem, później niż zakładali. Drogi były złe. Ponadto na mapie kupionej dzień wcześniej na lotnisku, zaznaczona była autostrada, która w rzeczywistości nie istniała. Jamie z uporem nie chciał w to uwierzyć. Przez jego uporu stracili cztery godziny, by rozwiązać zagadkę i odnaleźć właściwą drogę. Jakby tego było mało, zdecydowana większość ludzi, których próbowali zapytać o drogę, nie mówiła po angielsku i tylko głupio wzruszała ramionami. Wreszcie trafili na jakiegoś kierowcę ciężarówki, który z wielkim wysiłkiem, pocąc się i gestykulując wyjaśnił im, że w rzeczywistości autostrada istnieje, ale nie jest jeszcze gotowa. Mieli ją oddać w zeszłym miesiącu, ale się opóźnili. Później pokazał im na mapie którędy mają pojechać. Byli zmuszeni wrócić prawie sto kilometrów, aby na pewno złapać właściwy zjazd.
James strasznie klął. Zaczęło się już poprzedniego dnia, z powodu lotu, który opóźnił się o dwie i pół godziny i nikt nie przekazał jakichkolwiek wyjaśnień. Postanowili polecieć lokalnymi liniami lotniczymi zamiast British Airways, ponieważ bilety były znacznie tańsze, ale nie było chwili, żeby tego nie żałowali.
Marge nawet nie próbowała go uspokajać. Po pierwsze, sama była porządnie rozdrażniona. A po drugie, podróż była jego osobistym pomysłem, prosił ją tygodniami, żeby pojechała z nim, nie podając przy tym żadnej sensownej przyczyny i w końcu się zgodziła, bo zrobiło się jej żal, a oprócz tego zaczęła mieć dość.
– Barbarzyńcy! – wycedził po raz setny James.
W chwili, w której zmniejszał prędkość albo się rozkojarzył, pozostali kierowcy zaczynali w najbardziej skandaliczny sposób go blokować. Na początku naciskał klakson z całych sił, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Zdaje się, że tu po prostu tak się jeździ. Później się pogodził i tylko od czasu do czasu rzucał im po jakimś epitecie, które niezmiennie wydawał mu się nazbyt inteligentny i łagodny niż ten, na jaki zasługiwali.
– Tacy są – zgodziła się Marge. – Ale spójrz na pejzaż, góry... Są boskie!
– Mnie bardziej podoba się Szkocja.
– Tak, ale tam jest zimno. Zresztą nic jeszcze nie widzieliśmy.
Wieś była położona wysoko, otoczona zewsząd szczytami, jakby opuszczona na dno filiżanki. A kiedy z góry nadchodził wieczór, całkowicie się gubiła. Wiele z domów, które mijali, było opuszczonych i już się waliły. Ale niektóre były całkiem przyzwoite. Marge wydawało się, że cofnęli przynajmniej o wiek.
Dom pułkownika znaleźli łatwo. Można powiedzieć, że był najbardziej okazałą budowlą w całej wsi, przy wejściu znajdowała się duża biała skrzynka pocztowa, na której piękną odręczną czcionką łacińską i cyrylicką było napisane: Edward Snodgras. Jeszcze zanim James wyłączył silnik, od strony ogrodu nadeszła postawna, dystyngowana kobieta, której skręcone siwe włosy delikatnie połyskiwały w fioletowym półmroku. Ubrana była w skromną ciemną sukienkę, a jedyną jej ozdobą był niepokaźny naszyjnik ze sztucznych pereł, który nieopatrznie dotknęła palcami, jakby chcąc się upewnić czy jest na miejscu.
– Jamie? Marge?
Głos kobiety był jednocześnie silny i trochę falsetowaty. Marge poczuła jak James drgnął na siedzeniu obok niej i ledwie słyszalnie szepnął do siebie: „Panie Boże! Panie Boże!” Później stanowczo otworzył drzwi samochodu i ruszył w kierunku kobiety, która uśmiechnęła się serdecznie i otworzyła ramiona, aby go objąć. James zatrzymał się przed nią, zupełnie blisko, ale nie na tyle, by mogła go objąć. Wyglądał na zażenowanego.
– Tatusiu?
– Jamie! Synu!
James podszedł do przodu zdrętwiały i ręce kobiety momentalnie go objęły i przyciągnęły. Oboje pozostali tak przez kilka długich chwil. Marge wykorzystała moment i też wysiadła z samochodu. Postanowiła, że nie będzie myśleć, a tylko obserwować. I w ogóle nie będzie osądzać tego ani ze sobą, ani z Jamesem. Jednak, jak tylko spostrzegła starszą kobietę, zdała sobie sprawę, że będzie jej okropnie trudno wytrwać w swoim postanowieniu.
W międzyczasie James wyzwolił się z objęć i teraz niezręcznie stał z boku, podczas gdy dama oglądała go i wzdychała, jakby był trzynastoletnim podrostkiem, który wrócił do domu z letniego obozu. Gdy tylko Marge się zbliżyła, obróciła do niej serdeczny uśmiech i oświeciła ją jak reflektorem. Marge zrobiło się nieprzyjemnie, poczuła się bezbronna, jakby miała coś do ukrycia.
– Marge!
– Edward?
Dama zaśmiała się dźwięcznie.
– Natalie. Dla najbliższych już jestem Natalie.
Marge dotknęła policzkiem jej policzka, ale nie pocałowała jej.
– Dobrze wyglądasz.
Powiedziała to tak po prostu, bez zastanowienia, tylko po to, aby przerwać niezręczne milczenie, które zaczęło narastać między nimi trojgiem, pomimo że byli razem dopiero od kilku minut. Ale zabrzmiało to dwuznacznie i Marge od razu pożałowała.
– Dziękuję ci, moja droga.
James w dalszym ciągu sterczał z boku. Było gorzej, niż sobie wyobrażał. Przede wszystkim nie wiedział jak ma się zwracać do starszej damy. Na końcu języka wciąż miał „tatusiu”, pomimo iż podobieństwo pomiędzy nią a jego ojcem, emerytowanym pułkownikiem Królewskich Sił Powietrznych Edwardem Snodgrasem, było dość umowne. Mówienie do niej „mamo” było jednak nie do pomyślenia. Nie mógł tego zrobić ze względu na pamięć o swojej mamie. A i mówienie do podstarzałego ojca „mamo” wydawało mu się przesadą.
Pułkownik objął go przez ramię i powoli zaprowadził do domu. Serce Jamesa ścisnęło się, kiedy poczuł znajomą, opiekuńczą dłoń ojca, która była wciąż taka sama, pomijając trochę krzykliwy czerwony manicure.
– Dobrze się tu urządziłeś.
– O, poczekaj aż zobaczysz ogród jutro rano. Prawdziwe cudo!
Marge szła nieco za nimi. Nie była pewna czy rozsądnym jest zostawienie niezamkniętego samochodu, razem z całym ich bagażem, na ulicy, jeśli wyrytą koleinę, po której ledwo wypełzli, w ogóle można było nazwać „ulicą”. Uprzedzono ich w agencji turystycznej, w której kupili bilety, że w kraju dużo się kradnie. Ale na ulicy nie było widać nikogo. W ogóle cała wieś wyglądała na całkowicie wyludnioną. Pomimo tego wydawało się jej, że może zrozumieć decyzję Edwarda o przeprowadzeniu się tu, zwłaszcza po tym jak matka Jamesa zmarła. Było pięknie i spokojnie, a przy tym i nieprawdopodobnie tanio. A poza tym w tej zabitej dechami wsi, wśród miejscowych, co do których nawet nie była pewna, że istnieją, Edward do woli mógł odgrywać swój idiotyczny cyrk – coś, co niezależnie od tego gdzie by się w Anglii i nie osiedlił, byłoby dość trudne.
Ulokowali się w pokoju dla gości na górnym piętrze. Dom sam w sobie nie był jakiś szczególny, pomimo iż pułkownik niemało się postarał, aby go doprowadzić do ładu. Z zewnątrz wydawał się obszerniejszy, niż był w rzeczywistości. Piętro przyziemne obmurowane było kamieniem, tak więc jakkolwiek zrobiłoby się gorąco, wewnątrz zawsze było nieprzyjemnie chłodno i wilgotno. Edward prawdopodobnie był zmuszony czasem rozpalać kominek nawet w lecie.
James i Marge milcząc przenieśli bagaże z samochodu do domu. Marge była pewna, że przy kolacji James nie ośmieli się zadać ani jednego z pytań, które go dręczyły. Nie zrobi mu wyrzutów. Na jego miejscu ona również by się nie ośmieliła. Czy jej mąż znajdzie odpowiednią okazję w ciągu tych kilku dni, żeby go przyprzeć do muru i spróbować go pouczyć? Czy przyniosłoby to jakąś korzyść? Niewątpliwie pułkownik zupełnie zwariował, na starość mu odbiło. Dla Jamesa byłoby zdaje się lepiej, gdyby w ogóle nie wiedział co się dzieje, ale Marge nie miała jak mu w tym przeszkodzić. Zamyśliła się nad swoim własnym ojcem. Poczuła coś w rodzaju niejasnej wdzięczności za to, że odszedł parę lat temu – wystarczająco wcześnie, aby żadne z jego dzieci nie musiało się za niego wstydzić. Myśl, że mogłaby się wstydzić za swojego ojca, natychmiast zmusiła Marge do poczucia się winną. To było coś w rodzaju odruchu warunkowego, który wpoili jej jeszcze w dzieciństwie, i od którego nie miała możliwości się uwolnić do końca życia.
Podczas posiłku Edward ani na chwilę nie przestał mówić. Prawdopodobnie miał już dość milczenia, chociaż z jego opowieści wynikało, że w sąsiedniej wsi, którą minęli po drodze, mieszkało jeszcze dwoje Anglików, rodzina emerytowanych nauczycieli z Leicester, a miejscowi ludzie byli towarzyscy i życzliwie nastawieni. Oczywiście, on jeszcze całkiem słabo mówił ich językiem, ale i tak rozumieli się dobrze.
Marge z zazdrością zauważyła jak nienagannie jest pomalowany. Kiedy i gdzie się tego nauczył? James siedział jak za karę i ledwo-ledwo przeżuwał jedzenie. Na pytania Edwarda odpowiadał pojedynczymi sylabami i z dużymi pauzami, jakby jego mózg się zepsuł i potrzebował czasu, żeby zrozumieć o co go pytają i skonstruować odpowiednią skąpą reakcję.
Oprócz tego pułkownik miał piersi. Były dość solidne i sprężyste, jak na kobietę w jego wieku. James bez wątpienia też je zauważył, ale od czasu jak zaczęła się kolacja, starał się patrzeć tylko w swój talerz i nigdzie indziej. Marge od razu zauważyła, że jest przygnębiony. Wściekła się na niego. Tak łatwo dawał się gnębić, tak łatwo pozwalał, aby inni narzucali mu jak ma się zachowywać i jak ma się czuć! Przy drobnych rzeczach upierał się jak dziecko, ale przy dużych i poważnych wcale go nie było. Stawał przed nimi jak sparaliżowany i czekał aż go stratują. Dlatego tak bardzo prosił Marge, żeby z nim przyjechała. Wcale nie pomyślał o tym, na co ją naraża i jak ją zaboli, gdy go zobaczy kolejny raz wciśniętego w kąt.
Marge się rozjuszyła. Piersi pułkownika wręcz doprowadzały ją do wściekłości. Jej oczy ciągle zatrzymywały się na nich, to było nieuniknione i wcale nie próbowała temu zapobiec. Czy to znowu ona miała być głową rodziny? Kilka razy Edward dostrzegł jej spojrzenie i uśmiechnął się życzliwie. Bez wątpienia był zadowolony. Przecież przez całe życie walczył o to, żeby być w centrum uwagi ze swoim uciążliwym poczuciem humoru, z demonstracyjną pewnością siebie, z natrętnym upieraniem się, że zawsze wie czego chce i jak to ma osiągnąć. Czy i tym razem nie był to któryś z jego marnych żartów? Marge po raz kolejny spojrzała na jego piersi, ośmieliła się i zapytała:
– Czy są prawdziwe?
– Wciąż jeszcze nie, moja droga – zaśmiał się Edward. Marge wydało się, że nawet lekko się wypiął. – Ale biorę pigułki.
James bezszelestnie odłożył widelec na serwetkę przy talerzu, wstał i wyszedł. Marge słyszała jak wchodzi po schodach na górne piętro, a potem jak schodzi z powrotem i otwiera drzwi do ogrodu. Odczekała trochę, dopiła wino i poszła za nim. Edward niewzruszenie jadł dalej. Tak wiele godzin zajęło mu przyrządzenie wołowiny według przepisu zmarłej żony, że wydawało mu się grzechem, żeby ją zostawić.
Później, jak już weszli do swojego pokoju, Marge zajęła się rozpakowywaniem bagaży. James siedział na łóżku i ją obserwował.
– Jeśli zechcesz już jutro wyjechać z powrotem, zrozumiem cię.
– Nie bądź głupi – odcięła się i rzuciła parę jego skarpetek do szuflady, w której dopiero co poukładała podkoszulki.
– Nie przypuszczałem, że jest aż tak źle. W ogóle nie wyobrażałem go sobie tak– głos Jamesa lekko wibrował w niezamieszkałym pokoju. Kiedy zadzwonił, żeby nas zaprosić, z tego, co powiedział przez telefon, wydawało mi się, że.... Nieważne. Jest, jak jest.
– Porozmawiaj z nim – Marge usiadła na łóżku i wzięła go za rękę. – Masz prawo, żeby wiedział jak się czujesz.
– I co mu powiem?
– To samo, co mówisz do mnie. Że nie rozumiesz, dlaczego tak postępuje. I że cokolwiek by nie zrobił, nie powinien zapominać, że jest twoim ojcem i nie jest w porządku, abyś ty musiał się za niego wstydzić.
– Ale ja nie powiedziałem nic podobnego – sprzeciwił się James. – I jak mogę być dumny albo wstydzić się za kogoś, kogo wcale nie znam? Dokładnie to jest najgorsze – że nie znam własnego ojca. I przez te wszystkie lata nie miałem nawet pojęcia co lub kto się w nim kryje.
– Przeciwnie, on jest wciąż tym samym Edwardem, z jego starymi sztuczkami i próbami bycia w centrum uwagi. Tylko że tym razem wdział spódnicę i biustonosz z poduszkami. To wszystko. Nie zapominaj też, że już ma swoje lata. Śmierć twojej mamy...
– Nie mieszaj do tego mojej mamy, bardzo cię proszę!
–...była dużym ciosem dla niego. Nic dziwnego, że w głowie mu się pomieszało. Jeśli chcesz, możemy go zabrać do nas.
– Nie mówisz poważnie!
– Nie – przyznała się Marge. – Jednak jeśli będzie taka potrzeba, jakoś sobie poradzimy.
Oboje byli bardzo zmęczeni. Od strony otwartego okna dobiegały ciche odgłosy nocnego życia, które dopiero rozpoczynało się w ogrodzie. Marge miała wrażenie, że świerszcze grają tuż przy jej uchu. Nie było jej nieprzyjemnie, po prostu zastanawiała się czy będzie mogła zasnąć. James przysunął się ku niej w ciemności.
– Marge?
– Tak?
– Dlaczego zawsze rozmawiasz ze mną jak z dzieckiem? Nie jestem tępy. Po prostu chwilowo jestem trochę zagubiony.
Marge odwróciła się do niego i pocałowała w policzek.
– Szkoda – szepnęła i położyła głowę na jego ramieniu. – Ponieważ ja zdaje się lecę na tępaków.
Następnego ranka Edward zaproponował, żeby się przeszli po wiosce.
Okazała się większa, niż przypuszczali poprzedniego dnia, i bardzo zaniedbana. Przypominała Marge obiekt archeologiczny – miejsca, w którym kiedyś żyli ludzie i z pewnością mogliby jeszcze żyć, ale z jakiegoś powodu zrezygnowali, zostawiając po sobie ściany, dachy, drzwi, okna, które nie służą do niczego, oprócz tego, że udowadniają i tak rażącą nieobecność. Marge zastanawiała się: archeologia w istocie zajmuje się właśnie nieobecnością ludzi, a dokładniej, pozostałościami ich obecności. Właśnie z takich pozostałości zrobiona była cała wieś, której niedającej się wymówić nazwy Marge nie udawało się zapamiętać. Nie starała się też.
Edward chodził w białych tenisówkach, szerokiej spódnicy we wzory i bawełnianej kamizelce, pomimo gorąca. Wyglądał bardzo schludnie, prawie elegancko. Skąd u niego taki gust, przecież całe życie chodził w mundurze? Z naprzeciwka nadszedł jakiś człowiek – starzec w niebieskich drelichowych ciuchach, który ciągnął za sobą chudego, brzydkiego osła. Rzucił ciekawskie spojrzenie na całą trójkę, potem powiedział coś pułkownikowi. Edward uśmiechnął się do niego, krótko odpowiedział i kiwnął w stronę Jamesa. Starzec obejrzał Jamesa z wyraźnym zaskoczeniem, pokiwał głową i odszedł swoją drogą.
– Dalej, kilka kilometrów stąd, płynie rzeka. A wyżej, wewnątrz skał znajduje się monastyr skalny.
Edward mówił jak przewodnik, nawet wyuczył się na pamięć jakichś cyfr – wysokości, średnice, lata – którymi z pewnością próbował ich wprawić w osłupienie. Albo odwrócić ich uwagę.
– Czy jest interesujący? – zapytała Marge, by nie milczeć niegrzecznie. Nie miała najmniejszego zamiaru wdrapywać się po graniach do jakiegoś skalnego monastyru. Od kiedy wylądowali na lotnisku – a wydawało jej się, że od tego momentu minęła już cała wieczność – bez przerwy czuła się zmęczona i zbędna. Po kilka razy dziennie zmuszona była przypominać sobie, że robi to dla Jamesa i że kocha go wystarczająco, aby nie ciążyło jej to, że się poświęca.
– Można tak powiedzieć, moja droga – odparł niekonkretnie Edward. – Zależy czym się interesujesz.
Cisza dookoła nich pochłaniała wszystko – było tak cicho, że w powietrzu unosiło się nieuchwytne brzęczenie, odurzające i przytępiające zmysły, jak upał – tylko że była niewidoczna. Letnia cisza, żywa i niepokojąca, wypełniona rzeczami, nad którymi człowiek zazwyczaj się nie zamyśla, lecz w pewnym momencie nagle zaczyna się ich domyślać, że są tam, że jest przez nie otoczony, i odczuwa jednocześnie ulgę i strach.
– Jutro możemy iść zobaczyć monastyr – zaproponował Edward.
Marge dawna, już parę sekund temu, wygoniła monastyr ze swoich myśli i już nawet o nim nie pamiętała.
– Beze mnie. Wolę poleżeć na słońcu w ogrodzie.
James nie odpowiedział. Jego gołe nogi, ubrane w pogniecione bermudy, wyglądały na chorobliwie białe. Marge unikała patrzenia na jego skórę w jaskrawym świetle, przesadna bladość Jamesa drażniła jej oczy. Zbyt biali ludzie wydawali się jej mniej wytrzymali od pozostałych. Czasami go żałowała. Ona sama miała matową skórę i rzadko ulegała oparzeniom.
Edward oprowadzał ich po wsi do południa. Ludzie, których spotykali, byli do siebie podobni. Wszyscy byli godni pożałowania i życzliwi, jak cienie, porzucone przez swoich właścicieli podczas ich przeprowadzki do innego, lepszego świata. Marge się spodobali. Byli jak zestarzałe dzieci. Pułkownik, oczywiście, nie był do nich podobny. Był zdrowy jak byk i dokuczliwie żwawy. I nie był to już „on” a „ona”.
Wieczorem w łóżku Marge niby przypadkiem zapytała:
– Rozmawiałeś z nim?
– Jeszcze nie.
James cały dzień, stopniowo, tonął w milczeniu i nie był gotowy, aby z niego wyjść. Postanowiła mu pomóc.
– Czy mówił ci kiedyś dlaczego właśnie Bułgaria i dlaczego właśnie tu? To prawda, że jest piękne, ale wydaje mi się dość... niecywilizowane.
– Nie wiem.
Marge nie ośmieliła się go przytulić. Nie ośmieliła się nawet przybliżyć do niego. Z doświadczenia wiedziała, jak zaraźliwe może być jego przygnębienie. Była też na niego zła. Na niego trochę, na siebie bardziej.
– Dlaczego nie pójdziesz z nim jutro, żeby ci pokazał monastyr, rzekę czy co tam sobie jeszcze umyślił? Akurat będziecie mogli porozmawiać sam na sam. Nie odkładaj tego. Tylko się dręczysz. Serce mi pęka, jak na ciebie patrzę.
– W takim razie nie patrz na mnie.
Odwróciła się do niego plecami. Kto wie, może wcale nie było mu tak trudno, na ile wyglądało. Ale wtedy nie byłoby potrzeby, żeby się na niej za to odgrywał. Ponieważ ona mogłaby najspokojniej w świecie właśnie w tej chwili odpoczywać w jakimś tanim greckim kurorcie i świetnie się bawić, albo pojechać w góry, albo na wyspę gdzieś na otwartym morzu, gdziekolwiek, byleby dalej od Edwarda. Pomysł spędzenia w taki sposób i tak krótkiego urlopu psuł jej humor. Wcześniej też się zdarzało, że James namiętnie prosił ją o coś, a kiedy to otrzymał, odcinał ją bez ceregieli. Powinna być z nim twardsza. W istocie po prostu powinna być teraz w zupełnie gdzieindziej.
Prawie cały następny dzień Marge spędziła na składanym leżaku w ogrodzie. Czytała jakąś powieść kryminalną, którą wydobyła ze skąpej biblioteki pułkownika. Zdrzemnęła się, potem zjadła kilka kanapek i znów się zaczytała. Edward i James poszli na piknik nad rzekę. Edward nawet odstąpił swoją starą wędkę Jamesowi, gdyż wędkowanie niezbyt pasowało do jego nowego wizerunku. James wprawdzie nie był zwolennikiem podobnych rozrywek, ale przyjął propozycję ze względu na ojca.
Najbardziej zadowolona z całej trojki bez wątpienia była Marge. Postanowiła, że naprawdę są jej potrzebne te dwa tygodnie odpoczynku, a zatem musi zrobić wszystko, co jest niezbędne, aby go sobie zapewnić. Stwierdziła, że kiedy Edward nie macha jej przed nosem kieckami, miejsce jest całkiem znośne, wręcz przyjemne. Słońce ją przypiekło, nasmarowała się kremem i odwróciła do niego plecami. Z trudem udawało się jej skupić nad książką, chociaż historia była interesująca. W końcu się poddała, otworzyła ostatnie dwadzieścia stron, pośpiesznie je przeczytała i opuściła na trawę pod leżakiem. Finał ją rozczarował: był zbyt łatwy do przewidzenia. Marge nadal leżała na brzuchu i obserwowała jak kilka dzielnych mrówek wdrapało się na tomik i zaczęło go badać. Nie zdziwiłaby się, gdyby pewnego dnia dom, wraz ze swoim przytulnym ogrodem z artystycznym nieładem, był ich – jej i Jamesa. To było całkiem możliwe, przecież Edward nie miał innych dzieci, przynajmniej nic o tym nie wiedziała. Nie żeby dom aż tak ją interesował – nie był kto wie jaki, a i droga do niego była kosztowna, nie mogliby sobie pozwolić przyjeżdżać tu częściej niż raz do roku, co zaś oznaczałoby rezygnację z innych wyjazdów – ale Marge ta perspektywa nagle wydała się zupełnie prawdopodobna, nawet pewna, jakby już się stała. Spróbowała stworzyć w myślach listę rzeczy, które miałaby zmienić, kiedy dom będzie jej. Było ich dużo, każda z nich była związana ze sporymi wydatkami, co ją zniechęciło. Tak więc, może lepiej byłoby, gdyby go sprzedali. Nie wzbogaciliby się na nim, ale przynajmniej pozbyliby się zbędnego kłopotu. O ile znaleźliby kupca, oczywiście, co Marge wydawało się dość wątpliwe. Cokolwiek by nie postanowili, byliby zmuszeni spędzić tu trochę czasu.
Byłoby dobrze przyzwyczajać się – pomyślała sobie Marge i zmęczenie natychmiast ją znów dopadło, jakby przyzwyczajanie się kosztowało ją ogromie dużo wysiłku i nawet sama myśl o nim ją dobijała. Nie miała jednak zamiaru łatwo się poddać. Na początek postanowiła przygotować coś lekkiego i szybkiego na kolację – miał to jednocześnie być gest w stronę Edwarda, wobec którego czuła się w pewnym stopniu winna przez to, że nie udawało się jej skryć niechęci, i w stronę Jamesa, któremu – skoro nie miała jak pomóc – przynajmniej mogła zaproponować pocieszenie w postaci pozornie spokojnego małżeńskiego wieczoru. Do tego czasu było jeszcze kilka słonecznych godzin i Marge miała zamiar wykorzystać je możliwie najbardziej pożytecznie. Minęło już czterdzieści minut, jak leżała na brzuchu, a więc czas najwyższy, żeby znowu przekręcić się na plecy.
Obróciła się i mimowolnie krzyknęła zaskoczona. Około dwa metry od niej stał nieznajomy mężczyzna i ją obserwował. Marge zastygła, potem nabrała odwagi i wstała.
Mężczyzna był młody, być może w wieku Jamesa, chudy, z blond włosami, o opalonej twarzy i niezbyt wyrazistych piwnych oczach. Ubrany był w okropnie wyblakłą koszulkę, rozerwaną na ramieniu, luźne spodnie robocze i czarne gumowe chodaki na bosych stopach. Marge wydało się, że on również się speszył, pomimo, że nie dał tego po sobie zbytnio poznać.
– Kim pan jest? Nie może pan tak tu wchodzić!
Mężczyzna nie odpowiedział. Trzymał coś w ręce, lecz Marge nie udało się zobaczyć co, gdyż nie odrywała wzroku od jego twarzy. Gdzieś kiedyś czytała, że jeśli patrzysz napastnikowi w oczy, może się zawahać i tak zyskasz na czasie. Marge nie miała pojęcia co powinna była zrobić – czy rzucić się w stronę domu, czy spróbować wygonić go z podwórza. Oprócz tego, miała na sobie tylko strój kąpielowy, co stawiało ją w dość kłopotliwej sytuacji.
– Jest Natalie – wypowiedział mężczyzna delikatnie i z wahaniem podnosząc brwi, żeby zrozumiała, że zadaje pytanie.
– Nie ma jej tu. Proszę przyjść później.
Dopiero teraz Marge zdała sobie sprawę, że zapytał po angielsku. Dziwne, a mogłaby się założyć, że mężczyzna źle artykułuje nawet swój ojczysty język, mimo, że jedno nie wyklucza drugiego.
– Natalie? – powtórzył.
– Natalie tu nie ma – wyjaśniła cierpliwie Marge.
– Edward – nie poddał się. – Jest Edward?
– Nie ma Edwarda – zapewniła go. Kto wie, a może był niedorozwinięty, w każdym razie w pewnym stopniu miał wyglądał na takiego.
Mężczyzna wyciągnął w jej stronę to, co trzymał w ręce. Była to dwulitrowa butelka po coca-coli, pełna mleka. W drugiej ręce trzymał przywiędły bukiet kwiatów polnych, żółtych i niebieskich, ze zwiotczałymi od ciepła jego dłoni łodygami. Marge nie miała pojęcia jak się nazywają.
– Dla Natalie. Daj Natalie.
– Tak – kiwnęła najbardziej energicznie, jak mogła. – Ja dam Natalie.
Odwrócił się i ruszył dużymi, ciężkimi krokami ku ogrodowej furtce. Marge zaniosła mleko do kuchni i wstawiła kwiaty do szklanki z kredensu. W środku było chłodno i przeszły ją dreszcze. Nie miała ochoty wracać na leżak. Był niewygodny. A i słońce przypiekało mocno, zbyt mocno jak na późne popołudnie.
James z Edwardem wrócili tuż przed kolacją. Marge przygotowała sałatę i jak tylko usłyszała, że wchodzą na podwórze, włączyła piekarnik, w którym ułożyła kilka znalezionych w lodówce kiełbasek. Byłoby o wiele przyjemniej, gdyby Edward miał grill – mogliby je upiec wprost w ogrodzie i zjeść kolację przy pierwszym świeżym tchnieniu letniego wieczoru, zamiast wtłoczyć się do wilgotnego pokoju gościnnego, ale pułkownik przywiązywał wagę do tych rzeczy.
James wydał się jej lekko oszołomiony, co z pewnością spowodowane było długim dniem spędzonym na łonie natury, ale i spokojniejszy, nawet wesoły. Podczas gdy Edward przebierał się do kolacji, Marge nalała sobie i jemu po lampce wina.
– Nic nie złapaliśmy – powiedział James i uśmiechnął się z poczuciem winy. – Wędkowanie nie jest dla mnie. Nie mam wystarczająco cierpliwości.
– A czy rozmawialiście?
– O, tak, o wszystkim o iniczym. Wspominaliśmy jak kiedyś wynajmowaliśmy dom za miastem każdego lata, na wakacje, a mama narzekała, że nie może spać w obcym miejscu, ale zawsze jechała z nami. Biedna mama! Czy dobrze ci się tu śpi, Marge?
– Tak, w zupełności.
Marge wydało się, że James zupełnie się od niej oderwał, zapomniał o niej i teraz mówi jej coś z daleka, jakby widząc ją przez mgłę i nie mogąc jej poznać.
A najważniejszej sprawie co ci powiedział? – rozmowa zaczynała jej ciążyć, lecz nie prowadziła jej z czystej ciekawości.
James się zawahał. Być może nie rozumiał o co go pyta i potrzebował czasu, żeby przemyśleć jej pytanie i przypomnieć sobie.
– Wszystko jest ważne – odrzekł w końcu wykrętnie. – Powiedz mi jedną rzecz, która nie jest ważna. Oprócz tego nie jestem gotowy. Muszę się nastroić psychologicznie, przygotować. To nie takie łatwe.
Marge właśnie miała zamiar ostro mu odpowiedzieć, kiedy od strony kuchni rozbrzmiał głos Edwarda:
– Był Dinko?
Przyszedł do nich i postawił kwiaty, w ich prowizorycznym wazonie, na stole.
– Młody mężczyzna, dość dziwny – wyjaśniła Marge. O mało nie dostałam zawału ze strachu. Zakradł się tak, że nawet nie poczułam.
Edward w ogóle nie zwrócił uwagi na jej słowa.
– Bardzo miły chłopiec, pasie krowy ze wsi. I przynosi mi mleko od czasu do czasu, a ja w zamian daję mu lekcje angielskiego. Czasami pomaga mi też w ogrodzie.
– Czy jest pomylony?
– Dlaczego? – zaśmiał się Edward. – Dlatego, że się zadaje ze mną? Nie, moja droga, nie jest pomylony. Wręcz przeciwnie, nawet jest dość bystry. Po prostu przyzwyczaił się do swobodnego poruszania i nie uznaje zbytnio własności prywatnej. Dlatego cię przestraszył. Proszę cię, abyś była milsza dla niego, jeśli znów przyjdzie pod moją nieobecność. Jest moim przyjacielem mimo wszystko.
Marge z trudem przełknęła ślinę. Z kuchni doleciał zapach spalonych kiełbasek. Edward go poczuł, ale się nie ruszył. Założył ciemną sukienkę z pierwszego wieczoru, ale bez perłowego naszyjnika. Siedział na krześle wyprostowany i wpatrywał się gdzieś nad głową Marge, w kierunku ogrodu. James znów zatonął w swoim charakterystycznym milczeniu. Marge wstała i poszła do kuchni. Kiełbaski były raczej skremowane niż upieczone. Dźwięcznie zaklęła i wyrzuciła je do zlewu. Potem wzięła miskę z sałatą i uroczyście wniosła ją do salonu. Na kolację jedli chleb i sałatę oraz wypili całą butelkę wina. Było domowe i zbyt słodkie. Marge zrobiło się ciężko. Zdaje się wypiła najwięcej ze wszystkich.
Później, kiedy poszli na górę, James i Marge szybko się rozebrali, stojąc plecami do siebie, każde przy swojej stronie łóżka, jak dwoje nieznajomych, którzy z konieczności w nocy muszą dzielić wspólny pokój hotelu. Kiedy zdjęła biustonosz, Marge zauważyła zaczerwienienie na brzuchu i dekolcie i wyraźny kontrast z zarysami ramiączek i piersiami, które pozostały skryte. Gdzie też położyła krem przeciw oparzeniom? Podczas gdy krzątała się i go szukała, James już wsunął się pod pościel. Marge zauważyła, że ją obserwuje. Nagle jej ruchy zesztywniały i poplątały się, jakby spojrzenie jej męża było siecią, w którą wpadła i nie mogła się z niej uwolnić. Marge zdała sobie sprawę, że porusza się w inny sposób, kiedy jest pewna, że jest sama, i kiedy wie, że on na nią patrzy. Nie, żeby miała coś przeciwko, aby James na nią patrzył, oczywiście. Ona też na niego patrzyła, czasami z miłością, innym razem krytycznie. Ale teraz czuła się jak na scenie. Jakby James oczekiwał od niej, żeby zrobiła coś dokładnie określonego, a ona nie wiedziała co.
– Spaliłaś się – odezwał się.
– Tak – zgodziła się Marge nie odwracając się.
– Musisz się posmarować.
– Nie mogę znaleźć kremu.
James zamilkł i Marge słyszała go, jak układał się w łóżku. Był jak zwierzę, które udeptuje sobie legowisko zanim w nim zaśnie. Pozostawało mu tylko westchnąć z zadowoleniem i zamknąć oczy, nie martwiąc się o nic i o nikogo.
– Marge?
– Co?
– Dzisiaj cały dzień myślałem, że być może zanim porozmawiam z nim poważnie, powinienem się postarać, żeby zrozumieć jak do tego doszło. Innymi słowy, żeby postawić się na jego miejscu. Ważne, żeby zrozumieć drugiego, nie myślisz?
– E, i…? – Marge nie znosiła jak mówił do niej w ten sposób, jakby czytał z gazety, a ona była jego publicznością.
– Zastanawiałem się... od czegoś przecież muszę zacząć, czyż nie? Żeby się zbliżyć do niego, żeby mu pokazać, że się troszczę, a nie tylko się czepiam. Jest mimo wszystko moim ojcem.
Marge wreszcie znalazła krem i zajęła się smarowaniem, lekko, delikatnymi ruchami wcierała go w zaczerwienione miejsca. Jej skóra była gorąca, a krem – chłodny. Spojrzała z zaciekawieniem i z pewnym samozadowoleniem jak jej sutki stopniowo stwardniały. Wiedziała, że Jamesa ucieszyłby taki widok, ale nie odwróciła się w jego stronę. W końcu moment należał do niej i wolała zachować go tylko dla siebie. Inaczej mógłby sobie pomyśleć, że jego nudna paplanina ją podnieca. Jeśli miałaby być szczera, wolała go milczącego. Trochę smutnego, trochę niepewnego. Nieprzewidywalnego. Bywał wtedy jak chłopiec, jakby była jego pierwszą kobietą i jakby robili to po raz pierwszy. Musiała odgadywać co mu się podoba. Udawała zaskoczoną. Oddawała mu siebie szczerze, bez zbędnego umawiania się, poniekąd naiwnie, poniekąd z wyrachowaniem. I nigdy nie zostawała z pustymi rękami.
– ...więc przyszło mi do głowy, Marge – kontynuował James – czy nie pożyczyłabyś mi którejś ze swoich spódnic, a także bluzkę w miarę możliwości. Wiem, że brzmi to niedorzecznie, ale chcę zrozumieć jak on się czuje, czego doznaje z całej tej maskarady. Co ty na to?
– Z przyjemnością – odparła Marge spokojnym głosem, zamknęła pudełko z kremem i założyła koszulę nocną. Zostawię ci wszystkie, jak chcesz. I tak jutro wyjeżdżam, więc nie będą mi potrzebne.
Następnego dnia wcześnie rano James odwiózł ją do najbliższego dużego miasta. Pomimo, iż nalegał, była nieugięta i nie pozwoliła mu, by odwiózł ją do Sofii. Miała podróżować autobusem, a później przebukować bilet i – jeśli zajdzie taka potrzeba – zatrzymać się kilka dni w hotelu, aż nadejdzie czas lotu powrotnego. Wzięła tylko najbardziej niezbędne rzeczy osobiste i trochę ubrań. Jamesowi nie pozostało nic innego, jak tylko się podporządkować.
Miał męczącą noc. Najpierw próbował dość nieprzekonywująco usprawiedliwić się, że powiedział wszystko żartem. Potem przeszedł przez różne fazy skruchy, agresji i znowu skruchy, dopóki nie zabrakło mu sił i nie opanowała go totalna obojętność, jakby był pod narkozą. Im bardziej gubił się w tym poniżającym labiryncie sytuacji bez wyjścia, tym bardziej nieprzystępna stawała się Marge. Nie tylko jej sutki, ona cała stwardniała na zewnątrz i od środka, zastygła jak statua i obserwowała go z wysokości swojej urazy niewidzialnymi, marmurowymi oczami.
Przynajmniej Jamesowi tak się wydawało. Robiła to wiele razy, nawet za najdrobniejsze rzeczy, nawet bez przyczyny, ale on wciąż nie mógł do tego przywyknąć. Za każdym razem był pewny, że ją stracił na zawsze, a potem ze zdumieniem stwierdzał, że po kilku godzinach bądź dniach ona jest tą sama Marge, ciepłą i troskliwą, niepamiętającą o tym, że chciała go zostawić, nawet rozczuloną i zniecierpliwioną po zażegnanej kłótni.
„Zdradziłeś mnie”. Tak powiedziała. To odpowiedziało na wszystkie jego pytania, na prośby, na groźby i perswazje. James nie rozumiał i przyznał to od razu, ale jej w ogóle to nie wzruszyło. „Zdradziłeś mnie” – powtarzała Marge i po jej policzkach już-już miały popłynąć łzy, ale nie popłynęły.
I ona naprawdę czuła się zdradzona. Nie, żeby tak chciała, po prostu nie mogła mu wyjaśnić. Nawet przed samą sobą nie znajdowała słów, ani nie odkrywała jasnej przyczyny. Dopadło ją niewiadomo skąd i ściskało ze wszystkich stron. James myślał, że go obwinia, a ona w rzeczywistości prosiła go o pomoc. Ponieważ to, co nazywała „zdradą” sprawiało jej wręcz fizyczny ból. Było duże, zimne i groziło, że zrobi z jej wnętrzności galaretę. Gorsze od samotności, dużo gorsze. Jakby się napiła kwasu i teraz cuchnęła własnym rozkładem.
James zostawił ją na dworcu autobusowym, ponieważ nie chciała, aby kupił jej bilet i zaczekali razem na autobus.
– Zadzwoń do mnie, jak tylko się dowiesz, kiedy wylatujesz.
Marge nie odpowiedziała.
– Zadzwonisz, prawda?
– Dobrze. Zobaczę.
Dalej siedziała w samochodzie, nie wychodziła, nie odchodziła. Być może dawała mu znak, że wciąż jeszcze jest nadzieja. Ale on chciał, żeby już sobie poszła.
– Zastanę cię w domu, kiedy wrócę?
Nie powinien zadawać akurat tego pytania. Wystraszył się, jak usłyszał, że ją pyta i wcale nie zrobiło mu się lżej. Wypluł swój największy strach za jednym zamachem, jak flegmę, i teraz gapił się na niego ze zdumieniem, raczej z obrzydzeniem, niż z dumą. Nie mógł uwierzyć, że tak długo go nosił w sobie i że stał się aż tak duży.
Marge w milczeniu go przytuliła i pocałowała w policzek. Poczym wzięła torbę i wysiadła z samochodu. James został jeszcze chwilę, widział ją jak zagaduje jakiegoś człowieka, później, jak się kieruje do jednej z kas i jak grzebie za swoim portfelem. Wyruszył dopiero jak otrzymała bilet i wrzuciła go do torby. Prawdopodobnie miała rację, zdradził ją. Tylko, że nie wtedy, w pokoju, a teraz, w tym momencie, na nieznanym dworcu, którego być może nigdy nie będzie mógł zapomnieć.
Przez całą drogę powrotną do wsi James myślał o Edwardzie. Edward był surowym ojcem. Nie niesprawiedliwym, nie okrutnym, nie chłodnym, po prosty surowym. Najważniejszy wymóg – z którym James zetknął się jeszcze jako całkiem mały chłopiec – by był „posłuszny”. I był posłuszny. Długo był przekonany, że to podstawowy obowiązek wszystkich dzieci i dlatego starał się wypełniać go jak najbardziej starannie. Oprócz tego wierzył, że wszyscy ojcowie są tacy jak jego. Znacznie później zrozumiał, że ojcowie są różni, bywają i gorsi, i lepsi, ale nie potrafił zaliczyć swojego do żadnej z dwóch kategorii. A kiedy w końcu się nim rozczarował, był wystarczająco dorosły, żeby to przyjął spokojnie i bez zbędnego dramatyzmu. Strach, który niegdyś odczuwał, przekształcił się w pobłażliwość. Naturalnie, w młodości kusiło go, żeby zrobić coś drastycznego, skandalicznego, i żeby raz na zawsze zerwać z ojcowskim autorytetem, ale w głębi duszy zdecydowanie nie był buntownikiem. James był – jak to się mówi – „łagodnym człowiekiem”. I nie był tchórzem, o co w chwilach gniewu obwiniała go Marge. Sam nie wiedział jaki dokładnie jest. Nie miał okazji zetknąć się z samym sobą. Był zadowolony z tego, jaki był. W głębi serca Marge też była zadowolona. James to wiedział i uważał, że udało mu uczynić ją szczęśliwą.
Teraz jednak zaczął w to wątpić. Ona dopiero co uciekła od niego, co było jedynym sposobem, aby uciec od Edwarda. Porzuciła obydwu i James nieoczekiwanie okazał się wyrzuconym do obozu ojca. I oto wehikuł czasu ruszył do tyłu. Zmusili go do dokonania wyboru, a potem wybrali za niego. Marge odeszła i zostawiła go ze swoim wyborem. Edward też już wybrał, ale nie miał jak odejść.
Śniadanie zjedli w milczeniu i bez szczególnego apetytu. James zauważył, że Edward je mało i starannie dobiera swoje pożywienie. On sam nie był przyzwyczajony do jedzenia śniadania, a zatem prawie nie patrzył co wkłada do ust.
– Znaczy pojechała, a?
James przytaknął.
– I nawet się nie pożegnała. Nie pokłóciliście się przypadkiem?
James znów przytaknął.
– Tylko tego brakowało! I o co? Chyba nie z mojego powodu?
James przytaknął po raz trzeci.
Edward nie powiedział nic więcej. Wstał i poszedł do kuchni przynieść parujący czajnik. James nie znosił herbaty, wolał kawę, ale postanowił mu o tym nie przypominać.
– Ta spódnica jest mi skądś znana – powiedział, kiedy Edward wrócił z czajnikiem. Była to ta sama spódnica we wzory, którą nosił kolejny dzień.
– Oczywiście, że jest ci znana – odparł niewzruszenie ojciec nalewając herbatę. – Jest twojej mamy. Ściślej była.
James nie zdziwił się specjalnie. Dopuszczał coś takiego. W istocie zwisało mu czy Edward nosi ubrania jego zmarłej matki czy kupuje je sobie w wiejskim sklepie, czy też zamawia je pocztą z tych ilustrowanych katalogów, które pamiętał, jak zbierało się w ich domu, kiedy był dzieckiem. Było jednak coś innego, co musiał powiedzieć, gdyż wszyscy oczekiwali od niego, że to zrobi – zarówno Marge, jak i sam Edward. On również oczekiwał tego od siebie i nawet pytał się od pewnego czasu, dlaczego zwleka.
– Cała ta sprawa śmierdzi. I ty śmierdzisz. Nie wiem dlaczego to robisz.
Edward napił się herbaty i się uśmiechnął. Jamesowi wydało się, że dostrzegł w jego uśmiechu pewną ulgę.
– Oczekujesz wyjaśnień czy chcesz tylko, abyśmy się poobrzucali jakimiś obelgami, żeby tylko upuścić pary?
– Dawaj! – powiedział James i sam nie zrozumiał co dokładnie miał na myśli.
Edward trzymał ucho filiżanki pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym, a pozostałe palce były nienaturalnie zgięte. James pomyślał, gdzie też się nauczył tych wszystkich drobnych, absolutnie głupich gestów. Być może ćwiczył je przed lustrem.
– Nie mogę ci tego wyjaśnić – ciągnął Edward. – Nie ma żadnego wyjaśnienia. Albo ja nie zdaję z niego sprawy. A i rzeczy naturalne nie potrzebują wyjaśnień, jak zapewne wiesz. Rzecz w tym, że przez całe swoje świadome życie, od kiedy pamiętam, odczuwam nieprzezwyciężoną potrzebę posiadania domu. Chodzi nie tyle o miejsce fizyczne, co stan ducha. Wyobraź sobie: każdego ranka budzisz się z przekonaniem, że to ty i takim musisz być. Chcesz być taki, nie możesz sobie siebie wyobrazić innym. Miejsce, z którego nie pragniesz uciec. Ciało, w którym zawsze jesteś o krok od szczęścia, nawet kiedy jesteś smutny. Jesteś tak blisko niego, że nie ma potrzeby, aby zrobić ten krok. Wystarcza ci ta jedna bliskość. Żebyś był sobą na tyle, żeby rano jak spojrzysz na siebie w lustro, mógł się poznać bez cienia wątpliwości. Dużo podróżowałem służbowo, jak pamiętasz. Byłem w miejscach, gdzie wydawało mi się, że prawie dociera do mnie to, o czym ci mówię, ale to nie było to samo. Ożeniłem się z twoją matką, później urodziłeś się ty. I byłem bardzo, bardzo szczęśliwy. Musisz mi uwierzyć. Kochałem ją mocno i myślę, że byłem dla niej dobrym mężem, jak i dobrym ojcem dla ciebie. Robiłem wszystko dla was obojga od serca. Ale zawsze gdzieś tam, na dnie, było coś jeszcze, co mnie pociągało i przytłaczało jednocześnie, i czyniło mnie niespokojnym, pomimo że każdy normalny mężczyzna na moim miejscu zazdrościłby mi. Spełniłem swój dług zgodnie ze wszelkimi zasadami, Jamie, i jestem z tego dumny. I kiedy twoja matka zmarła, byłem kompletnie załamany, bo jeśli coś kiedyś przypominało ten mój stracony i nieosiągalny dom, to była to ona. Jeśli muszę być całkiem uczciwy byłem załamany z jeszcze jednego powodu, zupełnie przeciwnego. Jak zmarła, w końcu miałem swobodę być tym innym, o którym marzyłem. Zupełne przeciwieństwo emerytowanego pułkownika Edwarda Snodgrasa. I w tym samym czasie być nią. Nie mogłem jej pozwolić, aby odeszła ode mnie całkowicie, Jamie. Mogłem pozwolić jej umrzeć – wobec tego byłem bezsilny – ale nie żeby odeszła. Dlatego przyjechałem tu. Odkryliśmy to miejsce przed kilkoma laty, podczas naszej ostatniej wspólnej podróży. Myślałem też o tobie, mimo że tego nie przyznajesz. Nie mógłbym spokojnie być Natalie wiedząc, że w każdej chwili mogę cię niechcąco skompromitować.
Edward zamilkł. James nie wiedział, czy to dlatego, że się wzruszył, czy po prostu się zmęczył.
– Jasne – powiedział najbardziej twardo jak mógł. Być może nawet wziąłby ojca za rękę, gdyby nie siedział na drugim końcu stołu.
– Naprawdę?
„Mój staruszek” – pomyślał James z żalem i spojrzał na Edwarda. Rzeczywiście był już staruszkiem i nie przypominał nikogo innego, jak tylko emerytowanego pułkownika Armii Brytyjskiej w damskich ciuchach, z manicure i nakręconymi na wałki włosami. Czy naprawdę wierzy, że jak nosi sukienkę przemienia się w kobietę, przy tym we własną żonę? Jamesowi zadrżała broda.
– A Marge rozzłościła się, ponieważ poprosiłem ją, aby pożyczyła mi trochę swoich ciuchów. Chciałem zobaczyć, jak bym się czuł na twoim miejscu. Ale ona przyjęła to zbyt poważnie. Powiedziała, że ją zdradziłem.
– Biedna Marge! Mój biedny James!
Edward wstał ze swojego miejsca, podszedł do Jamesa i pocałował go we włosy nie przestając szeptać: Moje biedne dzieci! Moje biedne dzieci!.
Tego samego wieczoru obaj siedzieli na składanych krzesłach w ogrodzie i pili piwo. Edward miał na sobie luźną czerwoną bawełnianą sukienkę, biały jedwabny szal i znane białe tenisówki. James ubrał starą dżinsową sukienkę Marge, gdyż tylko ją udało mu się znaleźć w jej bagażu, i ciasną zieloną koszulkę, która w każdej chwili mogła pęknąć w szwach. Najbardziej ze wszystkiego uwierał go biustonosz, w którego miseczki włożył po parze swoich skarpetek. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Jakby nie usiadł, wciąż coś mu się wpijało i doprowadzało go do szaleństwa. Wiedział, że wygląda absurdalnie, ale postanowił wytrzymać jeszcze trochę, ze współczucia. Edward jednak zdecydowanie czuł się zupełnie komfortowo w swoim przebraniu.
– Dłużej już nie wytrzymam – zaczął narzekać James. – Te ubrania doprowadzą mnie szaleństwa!
– O, jeszcze nic nie widziałeś! – zaśmiał się Edward. – Poczekaj, aż spróbujesz buty na obcasach.
James wiercił się jak opętany na krześle i szukał ukojenia w piwie, które już dawno się zagrzało. Czuł się tak źle, że nawet jego głos stał się cieńszy.
– Nie rozumiem cię, tatusiu. Według mnie jest okropnie głupio być kobietą.
Edward wzruszył ramionami. Być może zgadzał się, a być może po prostu nie chciał sprzeczać się z synem.
– Do wszystkiego można się przyzwyczaić – podsumował filozoficznie i otulił ściślej ramiona białym szalem.
Przełożyła z bułgarskiego: Joanna Szeretucha
Redakcja: dr Mariola Mostowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz