17.09.2011

El Niño

 

bg_lang[4]

Silvia Tomova

Mówi mi: „Teraz właśnie nie mogę. Nie mogę pomóc…”. Dokładnie tak: „Nie mogę pomóc…”. Potem milknie. Z drugiej strony linii. I dociera do mnie tylko jego ostrożny oddech. Na tyle, żebym czuła, że tam jest. Że wciąż jeszcze jest naprzeciwko.

Tak w ogóle świat jest hałaśliwy. Okna migoczą, za nimi jest miasto. Miasto ze stalowymi szynami i przewodami elektrycznymi, z klaksonami i hamulcami, z ogniem za ustami z betonu i żelaza. To miasto rzęzi i jęczy, warczy i pożywia się głośno powietrzem, czasem, przestrzenią. Wkrótce jego granice oprą się o koniec wszechświata, jestem przekonana. Teraz ten wszechświat spokojnie żywi się. Pochłania powoli ulice i autostrady, mosty i wieże, budynki mieszkalne i chłodnoszare instytucje, samochody i satelity… I powoli zaciska wargi. Żuje i sucho przełyka. Dopóki nie pęknie. Dopóki smog go nie udusi i nie kichnie zmęczony na cały ziemski świat i go zmiecie.

A my z nim mamy zupełnie mało czasu. On w to nie wierzy. Myśli, że dysponujemy wystarczającą jego ilością. Wycinam artykuły z gazet. W poniedziałek na pierwszej stronie, na dole po lewej było napisane „Arktyczna czapa lodowa topi się”. Podkreśliłam tytuł czerwonym i zostawiłam gazetę na stole. Podałam kolację. Zieloną sałatę, duszoną wołowinę z warzywami, krem karmelowy. Lampki do czerwonego wina. Serwetki. I przerażającą informację pośrodku białego stołu.

– Czy wyobrażasz sobie, że morze nas zaleje? – zapytałam go, gdy kończyliśmy sałatę i zanim sięgnął po butelkę z winem. Tylko wzruszył ramionami i uniósł lewą brew. Tak zarobił. Wzruszył ramionami.

Tydzień wcześniej położyłam między nami inny tytuł „El Niño wkrótce ugotuje planetę”. Właśnie próbował barszcz. Gorący, z dużą ilością warzyw pokrojonych w kostkę. Nie wzruszył ramionami. Nie uniósł lewej brwi. Spojrzał na mnie znad uniesionej do ust łyżki i nic nie powiedział.

– Czy wyobrażasz sobie – powiedziałam – ziemia jest tylko o stopień Celsjusza od swojego najcieplejszego stanu od milionów lat. To znaczy – mówiłam dalej – patrząc mu w oczy, że burz tropikalnych będzie coraz więcej i więcej. I wtedy odłożył łyżkę z powrotem do talerza z zupą. Ona utonęła tam razem z kawałkami selera i marchwi.

– Czy chcesz, abyśmy zostali chrzestnym huraganu – zapytał.

– Nie rozumiesz – obruszyłam się – czy nie rozumiesz co do ciebie mówię?

– Rozumiem, oczywiście, że rozumiem – powiedział.

– A czy rozumiesz – kontynuowałam – że to wcale nie jest śmieszne.

Próbowałam być wtedy poważna. Ale nie zbyt poważna. Próbowałam również uśmiechnąć się i wyobrażałam sobie, że ocean sięga krawędzi moich warg. I że to jest ostatnia rzecz, którą on zobaczy zanim potop go pochłonie.

– Czy wiesz – powiedziałam bardziej miękko – to znaczy, że ryby, które teraz występują u wybrzeży wyginą. Po prostu ugotują się i zamiast zarzucać wędkę siedząc na trzcinowym krześle na plaży, będziesz sięgać do morza widelcem.

– Masz bujną wyobraźnię – powiedział wówczas. Bardzo dobrze pamiętam. Powiedział dokładnie „bujną”. I nadal jadł.

Przed informacją o El Niño między nami leżały artykuły o tarczy lodowej na Grenlandii, o topieniu się lodowców na Oceanie Arktycznym, o migracji zagrożonych gatunków na północ, o końcu monsunów w Indiach, o rozszerzaniu pustyni Sahary, o drapieżnych kościstych palcach Gobi, która już sięgała po step, o końcu dżungli amazońskiej… A on siedział naprzeciwko to z widelcem i nożem, to tylko z widelcem, to tylko z nożem lub łyżką. To z pełną lampką, to z pustą, czasem w lampce była woda, czasem wino.

– Czy wiesz – próbowałam odwrócić jego uwagę – wysokie stężenie dwutlenku węgla zatrzymuje światło słoneczne w atmosferze. To tak, jakby wyłączyć piekarnik, a on nadal by grzał, aż powoli stopi pieczeń jagnięcą, a razem z nią i całą naszą kuchnię. Nalegałam!

– Spokojnie możesz pisać powieści grozy – odpowiedział wtedy.

Dokładnie tak powiedział „powieści grozy”.

– Tak czy inaczej – ciągnął – my nie będziemy żyć do tego czasu.

Byłam zmuszona się zgodzić. Ze swojej strony wzruszyłam ramionami i spróbowałam unieść lewą brew. Nie udało się.

Wtedy zaczęłam wycinać zdjęcia. Dzieci z czarnej Afryki z opuchniętymi brzuchami, zakurzoną skórą i oczami, które wyskoczyły z orbit. Szkielety zwierząt, które spotkały swoją śmierć, konając z pragnienia pod palącym słońcem. Zdjęcia zburzonych przez huragany miast. Zalanych ulic, przewróconych słupów elektrycznych, domów, tonących po dachy w błocie. Przerażające wiadomości o liczbie ofiar i skali zniszczeń, o bankructwach ubezpieczycieli i środkach nadzwyczajnych przeciwko szabrownikom… Wskazywałam zdjęcia wzrokiem i czekałam na jego odpowiedź.

– Czy nie widzisz… – chciałam mu pokazać nawet palcem, wbić swój palec wskazujący w kupkę apokalips i zapytać go zjadliwie – czy nadal jesteś obojętny, nadal, co?! Ale nie robiłam nic takiego. Po prostu siedziałam z ostrym spojrzeniem, wbitym w jego twarz, kiedy jadł. Kiedy trzymał pilota i obojętnie zmieniał kanały, kiedy rozmawiał przez telefon i mówił czasami „O, tak, oczywiście” i znacznie rzadziej „Rozumiem, ale to niemożliwe… „Rozumiem”, tak mówił… Nie rozumiesz, chciałam mu przerwać, wtedy, ale… nie znajdowałam sił. Jak bym to zrobiła, popatrzyłby na mnie zdziwiony, powiedziałby do słuchawki „Przepraszam na moment” i cichym głosem zapytałby mnie „Dobrze się czujesz?!” zawsze tak robił… Pytał „Dobrze się czujesz?”, ale nie czekał na odpowiedź.

Wtedy powiedziałam mu, że my naprawdę nie mamy więcej czasu. Ściślej mówiłam, że nie dysponujemy żadnym czasem! I że on musi mi pomóc. Musimy razem zasygnalizować o niebezpieczeństwie – o efekcie El Niño, o topnieniu czap lodowych na biegunach, o wymieraniu gatunków… Musimy coś zrobić, coś pilnie, nalegałam.

– Dobrze – powiedział.

Powiedział to raczej zdecydowanie, pamiętam. Przytaknął głową, uśmiechnął się. I w uśmiechu nie było współczucia, jestem przekonana.

A teraz jestem tutaj. I on jest tutaj. Po drugiej stronie linii. Obiecał, że pomoże, a właśnie teraz jest ten moment. Oczekuję pomocy też od policji, od straży pożarnej, od telewizji, od rządu, od...

W istocie, nie oczekuję pomocy od policji, straży pożarnej i telewizji. Powiedziałam mu to wszystko specjalnie. Powiedziałam mu, że stoję owinięta łatwopalnym przewodem za tym oknem i że już wysłałam ostrzeżenie, że się wysadzę.

Tak powiedziałam przed momentem. Cicho i do jego ucha: „Czy wiesz, wysadzę się… Moje ciało rozleci się na części we wszystkich kierunkach, a razem ze mną w tym budynku zginą inni ludzie, jeśli ich nie powstrzymamy…”. I wtedy poczułam w jego oddechu coś szczególnego. Poczułam chwilowe przerażenie w jego wargach, zesztywnienie szyi, skurcz całej jego istoty. I czekałam. Dla niego chyba nie ma znaczenia czy się wysadzę teraz czy za godzinę. Czy za dwie minuty… Mamy czas, mawiał.

– Czy mamy jeszcze trochę czasu? – zapytałam zanim otwarłam okno i wciąż jeszcze z aparatem w ręku. – Ile czasu… – specjalnie wstrzymałam oddech. Tak samo jak robił on. Aż pauza zrobi się wieloznaczna. On lubi wieloznaczne pauzy…

– Ile czasu – powtórzyłam i westchnęłam do jego ucha – mamy?

 

Przełożyła z bułgarskiego: Ewelina Falęta

Redakcja: dr Mariola Mostowska

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW