25.09.2011

MEXICO CITY

 

bg_lang[4][4]

Silvia Tomova

 

Tam wszystko rośnie szybko. Włosy. Paznokcie. Woda wydziela się ze skóry jak lawa. Tryska gorąca pieszczota pod pachami, we wszystkich zgięciach i owalach ciała. Wiatr parzy w nozdrzach, zamienia oddech w ognistą, zmęczoną kulę. Ona osiada w gardle i dusi.

Mexico City.

Z wysoka budynki przypominają stalagmity, które chciwie wydłużyły szare języki ku niebu. A w dole, między nimi, powietrze jest ciężkie i szare. Miasto świszczy, syczy i zieje.

Idą. Wyprostowani i dumni, szybcy i z obciągniętymi ramionami, powolni i samolubni, parskający i artystyczni, kuśtykający i pochyleni na jedną stronę, zdenerwowani i dążący do celu, zmęczeni i ociężali, poszukujący i ciekawi. Idą dzieci, które wloką na plecach ciężkie plecaki, pełne ubrań i podręczników, a później marihuany i heroiny, a następnie pistoletów i zdjęć. Idzie młodzież, w zakurzonych butach, i z zaciśniętymi pięściami. Idą sutenerzy, dilerzy, kupujący i sprzedający ciała, środki odurzające, alkohol, dym rozpuszczający zmysły w białej, spokojnej pieluszce.

Drzwi pokoi hotelowych, które trą po brudnej wykładzinie. Woda, która wycieka wolno z pryszniców w zaparowanych kabinach. Arkady przyjemności, w których ciemnych kątach jęki i charczenie walczą o ekstazę. Kopuły katedr, pod którymi usta zmęczonych i oszukanych powtarzają monotonne mantry.

Twarze są ciemne, z czekoladowym blaskiem, i ciemnokakaowymi wargami. Albo żółte, o gładkiej powierzchni, i o kaligraficznie wygiętych oczach. Matowe, które czują wiatr jeszcze przed zetknięciem z nim. Jeszcze przed gęsią skórką. Twarze z opalenizną, które wychwytują gwar miasta, jego rozmach i kierunki.

Kobiety trzymają ręce blisko ciała, kiedy obce ramiona z tłumu opierają się o nie. Mężczyźni, niespokojni duchem i z oddechem, który dochodzi aż do pasa, zwalniają krok po każdym dotknięciu na przejściu, w metrze, w sklepie.

Kobieta, która pisze imię na odwrotnej stronie karteczki i podnosi wzrok na mężczyznę stojącego przed nią.

– Słyszałam to imię. Nie było to imię piosenkarza?

– Nie, – wypowiadają chropowate usta – jednego dyktatora z Azji.

– O, Azja! – mówi kobieta i podaje karteczkę mężczyźnie, którego oczu nie widziała. Ale doskonale pamięta jego garnitur, pogniecioną klapę z lewej – ponieważ światło pada stamtąd – i jego profil, który rzuca cień na ścianę i wydłuża się aż do sufitu. Mężczyzna bierze podaną mu karteczkę i w krótkiej chwili bliskości między ich dłońmi, czuje ciepło jej dłoni, drganie skóry. Niespostrzeżenie pochyla ciało ku jej ciału, aby zapamiętać jej zapach, żeby ją o coś zapytać, o czym jednak natychmiast zapomina, bo się spieszy. Spieszy się, spieszy się, spieszy się. Na zewnątrz czeka na niego taksówka, do której musi wsiąść. Jej żelazne, scalone w żółtym kolorze ciało ma go odwieźć daleko stąd, gdzieś. Gdzie czeka na niego inny mężczyzna, który ma w kieszeni długopis, wizytówkę i mały amulet. Amulet, którego on nie rozumie, ale który przynosi szczęście. Szczęście, dzięki sile, z jaką się go pragnie.

Linia osiowa ulicy wybiega mocno do przodu, zakreśla drogę, która wije się po mostach, i gubi w neonowym mroku tuneli, zatrzymuje się gwałtownie na światłach i znów unosi między przeszywającymi piskami wyjących syren, głosów, które krzyczą „Taxi” lub szepczą do telefonów komórkowych i oczekują, że z tamtej strony cisza przemówi.

Kobieta długo patrzy za plecami mężczyzny, którego oczu nie widziała i zastanawia się czy nie zapisać numeru samochodu. Z pewnością powiedzą jej później kim on był albo przynajmniej dokąd jechał. Czy kierowca widział kolor jego tęczówki we wstecznym lusterku. Jaki był jego portfel. Czarny, cienki i konserwatywny. Czy wygnieciony na brzegach, z cienkiej brązowej skóry, która wchłonęła ciepło jego ciała, od wewnętrznej strony marynarki, na szarej koszuli. Mężczyzna trzyma karteczkę w obu rękach, gniecie ją, ogląda charakter pisma na niej i wyobraża sobie kobietę w białej sukni i z przeźroczystym drinkiem w dłoni. Dym z jego cygara dolatuje do niej, a jego szara pieszczota prześlizguje się po jej sylwetce. To nic, że on nie pali. I nic, że być może… Być może, samochód utknie w korku. O tej godzinie. O jakiejkolwiek godzinie dnia. Tchawice miasta są zatkane. Żebrakami. Odpowiednio zdyscyplinowanym tłumem, który porusza się wojskowym szykiem. Pijanymi nastolatkami, które wymachują otwartymi butelkami przed twarzami przechodniów i wykrzykują w twarz słowa, które zasypują ich śliną i złością. Kierowca mocno ściska wargami niedopałek papierosa i mężczyzna za nim wyobraża sobie zestarzałą i naciągniętą skórę na jego czaszce, jakby w każdej chwili miała pęknąć. Potem patrzy na jego opuszczone ramiona, obojętny wyraz twarzy, po którym uważnie błądzą tylko czarne, zmarszczone od smogu oczy. Ten mężczyzna też trzyma karteczki w swoich kieszeniach. W kieszeni spodni lub koszuli. Gdzieś w dokumentach samochodu, które leżą między siedzeniami. Na karteczkach także są informacje. O spotkaniach. Numerach telefonów, imionach, cyfrach, które wołają, by zostały wybrane z budek telefonicznych lub telefonów komórkowych. Są i takie, które nawet wybrane, nie odpowiedzą. Takie, które odpowiedzą niechętnie. I takie, które nie będą pamiętać głosu z drugiej strony: „Przepraszam, nie pamiętam, proszę się przedstawić”. Następnie połączenie zostaje przerwane.

Kobieta także rozmawia przez telefon. Kobieta, z której charakteru pisma niczego nie można zrozumieć. Czy jest zamężna? Czy też sama. Wdowa? Mówi do słuchawki opartej o policzek, mówi, że zostawiła karteczkę jakiemuś nieznajomemu mężczyźnie. Tłumaczy, że to dziwnie. Oczywiście, że to dziwne, ale już nawet nie pamięta czy napisała swoje imię. I czy – jeżeli on zadzwoni – pozna jego głos. Do diabła, ona nawet nie słyszała dobrze jego głosu. On wszedł i chciał kupić gazetę. To takie banalne.

– W rzeczywistości to nie banalne, przecież ja sprzedaję gazety – mówi kobieta do słuchawki. Całe życie to robię. Albo przynajmniej ostatnie pięć lat życia. Każdego dnia przechodzi tędy setki mężczyzn, którzy chcą kupić gazetę. Wchodzą, sięgają szarymi, brązowymi, czerwonawymi, bladymi lub jakimi mają palcami po gazety, wybierają sobie jedną, ja biorę monety z ich zimnych rąk i wychodzą. I po raz pierwszy, po raz pierwszy zapragnęłam jednego z tych mężczyzn. Nie, nie zrozum mnie źle. Nie, to nie to. Zapragnęłam wyjść z nim. Zamknąć ten sklep w środku dnia, zamknąć żelazne opuszczane drzwi przed witryną i wsiąść z nim do taksówki. Nic innego. Abyśmy posiedzieli na siedzeniu. I potem wolnym, spokojnym gestem, dotknęłabym ramienia kierowcy i powiedziała: „Proszę się tu zatrzymać”. Żeby on zapytał przez ramię: „Przy tych światłach czy dalej na ulicy?” i ja odpowiedziałabym: „Dalej na ulicy, proszę”. Abym spojrzała jeszcze raz na profil tego mężczyzny i wysiadła.

– Dobrze się czujesz? – pyta głos bez ciała w słuchawce.

– Dobrze – mówi kobieta. – Do diabła, nigdy nie czułam się lepiej, przez całe swoje dotychczasowe życie. Nigdy dotychczas to miasto nie było tak ogromne – dodaje – i czuje jak żebrach ją uciskają.

– Czy mógłby się pan zatrzymać tutaj? – mówi mężczyzna do kierowcy dotykając czubkami palców jego ramienia.

– Na światłach czy za nimi?

– Na światłach – mówi mężczyzna i pragnie przenieść swoje ciało dziesiątki świateł wstecz, dziesiątki skrzyżowań, przecznic, przemknąć na chwilę nad setkami ciał, które biegną, wloką się, tańczą parami po ulicach, nad ulicznymi muzykantami i żebrakami, nad policjantami i narkomanami, nad zabójcami i niewinnymi, nad poszukującymi zbawienia, tymi z telefonami i głuchymi, ślepymi, kulawymi, przybitymi i szczęśliwymi.

Potem mężczyzna wyciąga cienki brązowy portfel, a z niego banknoty, podaje je kierowcy i wysiada. Mężczyzna się spieszy. Przecież ma spotkanie. Spotkanie z innym mężczyzną. Mężczyzną z długopisem i amuletem na szczęście w kieszeni.

– Gdzie jest karteczka? – pyta mężczyzna – karteczka, którą dała mi kobieta. Ale kiedy się odwraca, taksówki nie ma, już się zlała z warczącym miastem.

Przełożyła z bułgarskiego: Diana Wodnicka

Redakcja: dr Mariola Mostowska

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW