Tego dnia zjadł obiad przy wykopie i odpoczął godzinę, opalając się nago na słońcu. Po raz pierwszy dzień wydawał mu się przyjemnie ciepły i jakby Dżendem bair nareszcie wyglądało przyjaźnie. Jego samotność ukazała mu się teraz ze swojej pociągającej strony. Być może poczuł się jak wielki samotny dąb albo jak stary Jordo.
W
najlepszym nastroju, nucąc pod nosem jakąś piosneczkę, wspiął się do miejsca, w
którym znajdowały się dziwne, człekokształtne figury i słoń Barbary. Zajął się
odłupywaniem skalnych próbek. Pracował intensywnie przez całe popołudnie dźwignią
i młotem.
Po
pewnym czasie dostrzegł na horyzoncie przed sobą figurę starego. Po chwili stało
się jasne, ze idzie w jego stronę. Wydało się to Pawłowi dziwne, gdyż stary
Jordo zawsze prowadził swoje owce w odwrotnym kierunku, na dół, gdzie wciąz
jeszcze znaleźć można było trawę.
Pół
godziny później stary owczarz pojawił się przed geologiem.
„Co
robisz?” – zapytał stary.
„Pobieram
próbki” – odpowiedział Paweł, ucieszony z odwiedzin.
„A co
tu jest do próbowania? – zauważył z właściwą sobie ironią stary. – Kamień od
wieków i na wieki.”
„Gdzie
twoje stado?” – zapytał Paweł.
„Pasie
się – odpowiedział stary i sam z kolei zapytał: - A gdzie słoń?”
„Tu” –
Paweł wskazał mu skałę przed nim.
„Patrz
no– zauważył stary Jordo, - tyle lat tu żyję, a go nie widziałem!”
Wyglądał na bardziej ożywionego niż zwykle.
„E, zapalmy.”
Siedli
w cieniu skały, zapalili. Nastąpiło długie milczenie. Obaj patrzyli na fantastyczne
figury przed sobą, które w promieniach słońca wyglądały jeszcze dziwniej.
Nieodgadnione symbole jakiegoś okropnego zamysłu. Coś umarło, nim zdążyło się
narodzić.
Stary odgadł myśl Pawła i rzekł:
„To niby ludzie, niby kamienie!”
„Kamienie, przypominające ludzi” – poprawił Paweł.
„Nie,
nie – zaoponował uśmiechając się stary. – Było to bardzo dawno temu. Słońce i Księżyc
robili ludzi. Słońce dawało im ciało, a Księżyc – duszę. I tak zrobili razem
wielu ludzi. Ale pewnego dnia, akurat gdy robili tych tu naprzeciwko, poróżnili
się. Słońce powiedziało, że ludzie, których robi, mogą żyć bez duszy Księżyca,
a Księżyc rzekł, że dusza, którą on im daje, może żyć bez ciała Słońca. Zaczął
się srogi spór między nimi. Kiedy Słońce dawało ciało, Księżyc nie dawał duszy.
A w nocy, gdy Księżyc dawał duszę, Słońce znowuż nie dawało ciała. I tak tu siedzą
z dawien dawna – ni ludzie, ni kamienie. Możeś kiedy słyszał – w nocy, gdy
Księżyc daje im dusze, to krzyczą. Dlatego, że nie mogą się ruszyć i krzyczą
tak żałośnie, jak krzyczą wszyscy, którzy się nie narodzili. Ile razy prosiłem
Słońce i Księżyc, by się pogodzili, czego to im nie mówiłem, ale nie chcą.
Nienawidzą się i tyle!”
Stary
Jordo zamilkł i dalej z lubością palił swoją fajkę. Pawłowi wydawało się, że
kamienie naprawdę odzwierciedlają konflikt między Słońcem a Księżycem. Zauważył
też, że im niżej padały promienie słoneczne, tym bardziej żywe wydawały się wyrazy
kamiennych figur.
Paweł
chciał skończyć pracę i wrócić razem. Ale stary Jordo rzekł nagle:
„Ej,
opowiedz mi znowu o swojej Warszawie!”
Paweł
zdziwił się nieoczekiwanym zaproszeniem. Stary obrócił się w jego stronę i patrzył
z wyczekiwaniem w oczach. Było jasne, że przyszedł do Pawła po to tylko, by usłyszeć
jakąś historię, jak ta o Barbarze.
„Co
mam ci powiedzieć, stary?” –uśmiechnął się Paweł.
„Cokolwiek!”
– odpowiedział stary natychmiast.
Paweł
zaśmiał się, gdyż pragnienie starego zbiegało się z jego własną potrzebą
opowiadania. Zamyślił się na chwilę, po czym zapytał:
„Opowiedzieć
ci o Ewie?”
„Ty
też miałeś Ewę?” – zawołał stary, przypominając sobie ulubioną owcę.
„Każdy
ma swoją Ewę – odpowiedział Paweł. – Widzisz ten kamień naprzeciwko, pierwszy z
lewej, mały...Ta smukła figura... Ten przypomina mi Ewę!”
Stary wpatrzył się w kamień.
„I moją Ewę przypomina!” – rzekł cicho.
Wyobrażam sobie, że Paweł rozpoczął nową opowieść mniej więcej
tak:
„Była
zima... Moja trzecia zima w Warszawie... Pewnego wieczoru przyjaciele
wyciągnęli mnie na bal studencki... nie znoszę tych dobrze zorganizowanych
oficjalnych balów, jest na nich bardzo głośno i bardzo pusto. Ale, mówiąc
szczerze, stary, tego wieczoru miałem jakieś przeczucie... byłem tak pewnien,
że spotka mnie coś dobrego... czułem to w powietrzu... i powiedziałem sobie:
„Coś się stanie...”
Sala
balowa była bardzo efektowna ze swoją wspaniałą mozaiką i starodawnymi
świecznikami, było jakoś tak uroczyście i wspaniale. W obecności rektora i
całego ciała pedagogicznego rozpoczęła się oficjalna część balu. Nastęnie grupa
dziewcząt w klasycznych strojach wykonywała starodawny taniec. Wszystko to było
nieodzownym rytuałem, który obecni studenci musieli przecierpieć.
Paweł
i jego przyjaciele naturalnie się spóźnili, ponieważ ich droga wypadła koło
tego pubu, gdzie sprzedawali wino na metry, i szybko pokonali pewien krótki
winowy dystans. Byli mile pobudzeni i gotowi na wszelkie wyczyny. Z tego to właśnie
powodu gdy przybyli na uniwersytet, wpadli przez puste drzwi, pomiędzy oficjalnych
gości, i nieoczekiwanie znaleźli się dokładnie pomiędzy tańczącymi
dziewczętami. Wielka orkiestra grała wspaniale znany wszystkim starodawny
taniec i było i pięknie, i głupio.
Już w pierwszej sekundzie zauważył dziewczynę.
„To był wyczekiwany
moment!” – powiedział Paweł staremu.
Tańczyła
kilka kroków od niego, na środku sali, dokładnie na okrągłej czarnej mozaice.
Była szczuplutka, o nieco chudych, prawie dziecięcych ramionach. Absolutnie
krucha postać, która bezcieleśnie kołysała się nad błyszczącą mozaiką. Miała
złociste włosy, zebrane tak, by ukazać naprawdę fantastyczne piękno jej twarzy.
Było to tak doskonałe pod każdym względem, tak uderzająco piękne, że człowiek postrzegał
ją prawie jak widziadło z innego świata, rusałkę lub nimfę, przybyłą zatańczyć
przed oczami śmiertelników.
„Widziałem
tylko jej oczy, i nic innego... Wiesz stary, ten kolor dopiero co rozkwitłych bławatków
wczesnym rankiem... i czułem, jak idę w jej stronę i nie mogę złapać tchu...” –
mówił Paweł podniesionym, nienaturalnym głosem.
„Musi
to być rusałka” – powiedział stary Jordo.
„Nic
nie mogę ci powiedzieć... tego się nie da opowiedzieć” – rzekł Paweł.
„Musi
to być rusałka –potwierdził stary Jordo. – Człowiek gdy na nią patrzy, i umrzeć
może, tak, umrzeć z radością.”
Tańczyła
nie patrząc na nikogo, jakby nie miała nic wspólnego z otaczającym ją światem.
Tańczyła tak, jak faluje morze wczesnym rankiem, albo jak kołysze się
wykłoszone zboże, albo jak spadają pierwsze jesienne liście z drzew – ruch,
który był rozkoszą samą w sobie...
Jaki
wyraz miała twarz Pawła, sam nigdy się nie dowiedział. Później jego
przyjaciele, świadkowie całej sceny mówili, że stanął przed dziewczyną i
patrzył na nią oszołomiony, z półotwartymi ustami, niesamowicie szczęśliwy i pełen
zachwytu. Przypominał szaleńca, który uwolnił się od siebie samego, opuścił
swoje nieszczęsne ciało i ruszył za swoimi nieziemskimi ideami.
Ona
również go zauważyła. Jej zamglony wzrok szybko się wyostrzył, ciało, oddane
tańcowi nagle się uniosło, zgubiła rytm. Jego twarz widocznie zrobiła na niej
silne wrażenie. Może odgadła jego stan, może sama dała się zniewolić i porwać
jego śmiałością i jawnym oddaniem.
I tak,
będąc na sali, wśród ludzi, pod grzmiącymi dźwiękami orkiestry, zaczęli się do
siebie zbliżać i jednocześnie odcinać się od orkiestry, od tańca, od ludzi, by
zostać zupełnie samymi w momencie spotkania.
Pamiętał tylko, że jej usta rozchyliły się, by mu coś powiedzieć, i tak
zostały, półotwarte, w oczekiwaniu.
Wszedł
w krąg tańczących i ku zdumieniu wszystkich, w najbardziej uroczystym momencie
objął i pocałował dziewczynę. Orkiestra natychmiast zamilkła, nastąpiło
momentalne zmieszanie, jakiś żartowniś krzyknął: „Bębny!”
Stali
na środku sali, objęci jak w tych bajkach, w których chłopak na końcu odnajduje
i bierze w objęcia swoją ukochaną. Ich wzajemność była tak spontaniczna, że
nikt i nie przypuszczał, iż ci dwoje się nawet nie znają. Ich usta pozostawały
złączone przez całą wieczność. Opamiętali się, gdy przyjaciele wywiedli ich na
zewnątrz, gdyż mimo wszystko purytańskie ciało pedagogiczne i rektor byli dość zmieszani.
Była zimowa noc, śnieg padał dużymi płatkami. Paweł szedł obejmując Ewę ucichłymi
ulicami i myślał sobie, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi .
Później
wiele razy wspominali ten nieprawdopodobny moment ich pierwszego spotkania, i
próbowali go powtórzyć. I znów przeżywali coś z niepowtarzalnego uroku
pierwszej chwili.
Nie
mogę sobie wyobrazić co dokładnie opowiadał Paweł staremu Jordo o swoim związku
z Ewą, ponieważ przez cały czas trwania ich miłości nie wydarzyło się nic
nadzwyczajnego. Sama Ewa, w odróżnieniu od Barbary, żyła cicho i na uboczu. Jakkolwiek
paradoksalnie by to nie wyglądało, była studentką matematyki, skromną potomkinią
znakomitego arystokratycznego rodu.
„Była
zaskakująco jasna i dokładna, tak bardzo, że dziwiłem się, iż w ogóle mnie
przyjęła. Nie lubiła mglistych, niejasnych bajek, stroniła od ludzi, zachowywała
się jakoś chłodno i dumnie. Na ile delikatna była jej twarz, na tyle twardy był
jej charakter. Nie znam jednak bardziej zrównoważonego i stabilnego człowieka
od niej!” – wiele lat później opowiadał Paweł o Ewie.
Widziano
ich prawie każdego dnia przechadzających się ulicami miasta, nie rozmawiali nawet,
w uniesieniu, ze szczęśliwą samotnością prawdziwie zakochanych.
Myślę,
że niemożliwym jest przekazanie treści ich wspólnych godzin, tych
niepowtarzalnych cichych mgnień miłosnej radości i czułości, kiedy to wszelka
myśl i wszelki ruch potwierdzają znane i wiecznie nowe uczucie.
Wakacje
spędzili razem. Pawła wysłano z instytutu na staż przy sondzie geologicznej
gdzieś w górach. Miejscowośc była wspaniała, z cudownymi górami, pięknymi polanami
i jeziorami. Ewa przybyła kilka dni później i zatrzymała się w pobliskim pensjonacie.
Każdego wieczoru on pokonywał stromiznę wzgórza wiodącą do pensjonatu
przedzierając się przez gęste krzaki i szedł na polanę, gdzie ona już na niego
czekała. Gdy tylko go dostrzegła, Ewa schodziła w jego stronę, on brał ją na
ręce, i tak wspinali się pod górę. Szli nad pobliskie jezioro, gdzie w wieczornych
godzinach ich ciała dygotały od zimna wody. Pływali objęci, znalazł się czas na
kwiaty i na ptaki.
Wieczorem
on wkradał się potajemnie do pensjonatu dziewcząt, gdzie panowały skrajnie
purytańskie porządki. Omijał zwykle włączniki światła i na palcach zakradał się
do jej łóżka. Oddawała mu się z pewnym nieokiełznaniem i bez granic. On
wzruszał się delikatnością jej ciała, czułością ruchów, które go pociągały i
rozpalały. Ona uwielbiała patrzeć na niego z bliska albo uwieszać mu się na
szyi. On uwielbiał pokrywać jej ciało pocałunkami i czuć przechodzące ją
dreszcze. Jej fizyczna delikatność go urzekała, patrzył na nią to jak na
kobietę, to jak na dziecko. Ona ubóstwiała męskość jego ciała, jego siłę, i
odnosiła się do niego jak kochanka i matka.
Była
pełnia, stali nago przy oszklonych drzwiach i patrzyli na siebie z zachwytem, jakby
widzieli się po raz pierwszy. Półmrok przydawał ich sylwetkom doskonałości,
znów zapadali w siebie. On o świcie znikał, a ona w południe schodziła w kierunku
sondy, by go zobaczyć.
„Jesteś
tu” – mówiła.
„Tak”
– odpowiadał.
„I ja
tu jestem” – mówiła.
„Tak”
– odpowiadał.
„I to
wszystko – mówiła. – Nic innego nie ma”
Chcę
wierzyć, że Ewa była najprawdziwszą miłością Pawła, gdyż to, co narodziło się
między nimi, było najprostsze. Oboje byli tak sobie oddani, z prawdziwym
zachwytem i wzajemną namiętnością, że wszystko pozostało czyste i naturalne.
Tu akurat
chcę powiedzieć, że Paweł prawdopodobnie nie próbował oceniаć swoich przeżyć, co
charakterystyczne jest współczesnym. Dlatego myślę, że nie posmakował złudnej
radości i miłości człowieka, który czerpie radość i miłość z porównywania się z
innymi.
Miłość
ta była o tyle bardziej realna, że tak naprawdę nie zawiodła donikąd. Dwie
dusze spotkały się, kochały się i się rozdzieliły.
„Czemu
się z nią nie ożeniłeś?” – zapytał stary Jordo, gdy Paweł nieoczekiwanie
zakończył swoją opowieść.
„Nie
wiem” – odpowiedział zupełnie szczerze Paweł.
„Ejże!
- zdumiał się stary. – Jak możesz nie wiedzieć?”
„A
tak! – odpowiedział Paweł. –Pewnego dnia byliśmy na dworcu, tak, poszliśmy
pospacerować po dworcu... patrzyliśmy, jak pociągi przyjeżdżają, odjeżdzają...
i nagle zachciało mi się wyjechać, zostawić wszystko i wyjechać... gdzieś
daleko...”
„Czemu?”
– zapytał znów stary Jordo.
„Nie
wiem – odpowiedział Paweł. – Wyobraziłem sobie jedynie, jak koła pociągu będą
turkotać i dokąś mnie poniesie... wszystko jedno dokąd... I ona mnie
zrozumiała. Zapytała: „Chciałbyś wyjechać?” „Tak” – powiedziałem. „To wyjedź” –
odrzekła. Może nie wierzyła, ze to zrobię, może mnie prowokowała... Pociąg do
Krakowa właśnie odjeżdżał... wskoczyłem na stopnie w pędzie... widziałem, jak
mi macha... I to wszystko. Podróż naprawdę strasznie mi się podobała. Jeszcze
tego samego wieczoru zdrowo się napiłem, potem w jednym barze boksowałem się z pewnym
bardzo sympatycznym Węgrem. Sprawiliśmy sobie niezłe lanie, poszliśmy i
wynajęliśmy wspólny pokój w hotelu i do rana piliśmy... i było mi dobrze...
dobrze...”
Stary
Jordo znów nabił fajkę. Zachód nad ich głowami już się dopalał, a on jakby
zapomniał o swoich owcach. Paweł zauważył, że stado skierowało się w stronę
dębu.
„Hm! –
rzekł stary. – Czemużeś tu przyjechał? ”
„Musiałem!”
„Dla
kamieni?” – stary patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
„Nie...
nie dla kamieni... – Paweł próbował objaśnić coś dla niego samego niejasnego: -
Widzisz, stary... ja nigdy nie wiem, dlaczego robię to lub tamto... po prostu
czuję, że muszę coś zrobić, myślę o tym, ale czemu to robię, nie wiem. Za
każdym razem, gdy się pytam... albo nie ma odpowiedzi... albo odpowiedź jest
głupia i połowiczna... Na ten przykład, ty przyszedłeś tu dla swoich owiec,
prawda?”
„Tak –
powiedział Jordo. –Jestem tu dla swoich owiec!”
„Ja
zaś nie jestem tu dla swoich kamieni! – kontynuował Paweł. – Kochałem Ewę jak
nie kochałem wcześniej żadnej innej. I ona mnie kochała... i byłoby naturalnym,
byśmy się zeszli na całe życie... i wszyscy tego
oczekiwali... i właśnie wtedy zachciało mi się wyjechać gdzieś samemu... tak
wyjechać , nie musząc się liczyć z nikim i niczym... i wyruszyłem...”
Paweł
wzruszył ramionami. Było to całe wyjaśnienie, jakie mógł dać. Stary słuchał,
kurzył fajkę i milcząco spoglądał na delikatną linię naprzeciwległego kamienia,
którą mrok jeszcze bardziej przeobrażał w kobiecą sylwetkę.
„Nie
było ci smutno?” – zapytał niespodziewanie.
„Nie -
odpowiedział Paweł – było mi radośnie!”
„Kiedy
ukradli mi moją Ewę, było mi bardzo ciężko –powiedział stary. – Omal się nie pochorowałem
z udręki!”
Zamilkli.
Pawłowi
wydało się, że stary nagle popadł w głębokie zamyślenie i jakoś nie zdradzał
zamiaru odejścia. Patrzył w dal przed siebie i pykał fajkę. Paweł przypomniał
mu:
„Stary,
idź no! Patrz, gdzie zaszły twoje owce!”
Wskazał
mu stado, które zdążyło się dość znacznie oddalić.
„A
dokąd by miały pójść owce? – zawołał z nagłą drwiną stary. – Do owczarni.”
Pawła
zdumiał jego głos, wydało mu się dziwnym, że stary owczarz odpowiedział w ten
sposób.
Gwiazdy
wypływały na nieboskłon, gdy ruszyli w stronę dębu. Szli powoli obok siebie.
Paweł próbował kilka razy zagaić starego o różne rzeczy, ale zauważył, że tamten
w ogóle go nie słucha. Naprawdę cała ta historia z Ewą, a najbardziej jej niewyjaśnione
zakończenie, wywarły na starym Jordo silne wrażenie.
Gdy
się rozdzielili, zawołał cicho:
„Jak
mogłeś ją zostawić, Pawle!”
Przełożyła:
Dasha
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz