Starzec nic nie
odpowiedział, ani nie próbował ukryć swoją ciekawość, ani ją wyjaśnić. Czekał
po prostu na nową opowieść.
Paweł zastanowił się, co
mógłby opowiedzieć i czy w ogóle może opowiadać.
- Ta nieprawdopodobna cisza na wzgórzu Djendema prowokuje
mnie do mówienia i do słuchania – wyjaśnił później chłopak.
Starzec ciągle czekał.
Paweł ożywił się i zapytał:
- Hej, dziadku, lubisz morze?
- Dlaczego miałbym lubić morze? – odparł starzec. – Nigdy
go nie widziałem.
- Stąd to całkiem blisko. Musisz pójść i je zobaczyć! –
powiedział Paweł.
- Dlaczego miałbym oglądać morze? – odpowiedział tym
samym drwiącym głosem starzec Jordo.
- Wszystko jedno... – mówi Paweł. – Pytałem cię, ponieważ
to morze, o którym chcę ci opowiedzieć, jest zupełnie inne od naszego... Ale
nie ma znaczenia...
Póżniej, jak zwykle, Paweł wygodnie się ulokował,
pochylony i zwrócony w stronę starca, który przysunął się bliżej niego, aby
lepiej słyszeć.
Wydarzyło się to minionego lata po epizodzie z Ewą. Paweł
mieszkał w jednym mieszkaniu razem z Koko i było mu wesoło i zabawnie. Ich
kochankami były stewardessy i Koko twierdził, że było cudownie, ponieważ dziewczyny
znikały co drugi dzień i w ten sposób nie wpadali jeden na drugiego. Sonia,
stewardessa Pawła, była piękna, pretencjonalna i zazdrosna.
- Nigdy nie porównywałem dziewczyn, z którymi się
spotykałem. – mówił Paweł. - Mogą być uważane za takie same lub całkowicie
odmienne istoty, ale w obu przypadkach są nieporównywalne! A może porównanie
odebrałoby mi wrażenie niepowtarzalności.
Zazdrość Soni bawiła Pawła. Prawie codziennie błagała go,
by przysiągł, że dopóki żyje, nie dotknie innej kobiety. Paweł śmiał się i
zaklinał się, pokorny więzień jej śmiesznej władzy.
- O, Paweł! – wykrzykiwała. – Zapamiętaj to. Kiedyś cię
zabiję! Zabiję cię!
Zdażyło się kiedyś, że stewardessa miała trzy dni
wolnego, oprócz niedzieli, i wszyscy zdecydowali spędzić je nad morzem. Sonia
miała samochód. Paweł usiadł na miejscu kierowcy i dotarli do nadmorskiego
miasteczka kurortowego.
I znów, jak to było w przypadku historii z Ewą, Paweł
bardzo wyraźnie i jasno pamiętał tamten wieczór. I opowiedział ją starcowi w
najdrobniejszych szczegółach.
W tym miejscu chciałbym prosić czytelnika, aby był
pobłażliwy wobec mojej próby opowiedzenia tej historii w sposób, który wydaje
mi się najodpowiedniejszy. I jednocześnie chciałbym połączyć ten przypadek z
ulubionym zdaniem Pawła:
- Chcę iść za białą szkapą.
Był przedświąteczny wieczór. Spacerowali po jakiejś długiej,
asfaltowej alei, równoległej do morza. Chłopak był zmęczony długim kierowaniem
i o niczym nie myślał. Nie było mu ani smutno, ani wesoło, po prostu szedł z
rękami z kieszeniach i nieświadomie zwalniał. Dwie dziewczyny, wziąwszy Koko
pod ręce, krzyczały przed nim i szukały restauracji, żeby zjeść kolację. Cicho
mżyło.
Po morskim asfalcie płynęły potoki hoteli, restauracji,
sklepów. I po alei sunęły twarze ludzi – sine, pomarańczowe lub czerwone; w
niekończącej się wściekłości barw przechodzili Polacy, Niemcy, Czesi, Szwedzi,
przeróżni ludzie. Patrzył na nich i nie widział ich. Słuchał ich i nie słyszał
ich, ponieważ wszystko to nijak nie miało znaczenia. Lubił ten deszczowy
połysk, lubił stąpać po płytkich kałużach i spoglądać w czarne jak węgiel
niebo. W tej smolistej niepewności czekał na spontaniczny imupls ze strony
czegoś, czego nigdy nie wiedział, jak nazwać. Tego samego, co spowodowało
wskoczenie do pociągu i zostawienie Ewy.
Koko, Sonia i Marina dalej szli przed nim i rozmawiali. Po
jakimś czasie Sonia odwróciła się do niego i powiedziała
- Paweł, chcę spędzić jeden miły wieczór!
Paweł skinął, rzecz jasna. I pomyślał sobie, że to jej
stałe życzenie, wielokrotny refren ich licznych spacerów. Ale u niej dobre
intencje były oznaką dobrego nastroju. Potem spytała się Koko o Bukareszt.
Paweł słuchaj jej jasnego i zbyt przyziemnego głosu i uświadomił sobie, że
mogłaby mówić i o Honolulu. Wydawało mu się dziwne, że musieli przejść wiele
kilometrów, stąpać po tej alei dziesięć metrów od morza, żeby rozmawiać tylko o
Bukareszcie.
I przypomniał sobie ten szczególny moment, kiedy nagle
pewien koń wyszedł na drogę i stanął tuż przed samochodem. Była to biała szkapa
z ogromnymi załzawionymi oczami. Popatrzyła na niego z niepewnością i następnie
pokuśtykała w poprzek drogi jak zjawa konia. A on siedział za kółkiem z milionami marnych „jeśli” – jeśliby jej nie
zobaczył, jeśli hamulce nie byłyby w porządku, jeśli...
A zjawa natomiast znalazła się na samym horyzoncie, gdzie
zachodziło słońce i szkapa z białej zrobiła się czarna, wycięta z kadru szkapa
i przylepiona do horyzontu...
Aleja była męcząco długa i naród nie kończył się. Płynął
po wszystkich wejściach i alejach, mówił we wszystkich językach i szedł gdzieś
z sinymi, czerwonymi lub pomarańczowymi twarzami. Paweł pomyślał sobie, że
wszyscy wyszli w poszukiwaniu „jednego miłego wieczoru”. Światła uśmiechały się
z sarkazmem wszystkimi uśmiechami widma, być może po to, żeby zwabić jeden miły
wieczór. I nawet morze lamentowało, smutne i czarne.
Koko, Sonia i Marina szukali restauracji.
A on dalej wpatrywał się we wszechobecny połysk i myślał
o białej szkapie, która przemieszczała się po horyzoncie.
- To nie była żywa szkapa, to był duch, wszedł w ciebie.
– powiedział starzec Jordo, wysłuchawszy bardzo uważnie opowieści Pawła.
Wydawało mu się, że chodzi po tej alei i czeka, aż coś się
stanie. Wiedział, że nie było mu potrzebne nic innego, jak tylko powód. I kiedy
brakowało tego powodu, potrzeba go wymyśliła...
Wszystkie miejsca we wszystkich restauracjach od dawna
były zajęte. Zaglądał przez drzwi i widział białe kołnierzyki z krawatami,
różnokolorowe sukienki w różnorodnych stylach, zaczerwienione pełne twarze,
rewię fryzur, rewię uśmiechów, rewię spojrzeń i trzasków orkiestr, które
krakały jak masywna obrona przeciwpowietrzna. Ale miejsca nie było. Jakby cały
kraj został przyciągnięty tego wieczoru do tego miasteczka. Pierwsza
restauracja, druga restauracja, trzecia restauracja.
- A ja jednak myślałam, że spędzimy jeden miły wieczór! –
powtarzała Sonia.
Koko próbował ją uspokoić. Może później coś znajdą. I
znów chodzili po nie mającej końca alei w tej samej kolejności. Teraz ta trójka
przed nim rozmawiała o tych strasznych świątecznych wieczorach, kiedy nie ma
gdzie pójść, kiedy wszędzie roi sie od prostaków i człowiek nie ma swojej
ulubionej restauracji i swojego ulubionego kelnera.
A Pawłowi od razu zrobiło się wesoło. Wiedział, że w tych
nijakich wieczorach nagle pojawiała się biała szkapa obok niego i
przemieszczała się w stronę horyzontu, żeby potem sama stać się horyzontem.
W ostatniej restauracji też nie było miejsca. Wtedy Koko
powiedział, że najlepiej by było pójść do chatki rybackiej. I cała czwórka
skierowała się w tamtą stronę.
Weszli do jednej z tych wymyślnych restauracji, ze
strasznie niewygodnymi, brzydkimi, małymi stoliczkami, parodiami popularnego
stylu życia, pewnymi namiastkami rustykalnych ogrodzeń i bieloną ścianą, która
z pewnością coś tam symbolizowała. Dach znajdował się tylko nad pobliską
kuchnią. Było zimno i nieprzyjemnie. Przy żadnym stoliku nie było ludzi. Powiał
wiatr i znów zaczęło mżyć.
Knajpka znajdowała się dokładnie pośród piasków plaży i z
morza sterczały czarne usta otwartych parasoli, pozostawionych w takim stanie,
w jakim były w czasie ciepłego dnia.
Paweł widział rozżalone oczy Soni, drwiącą twarz Mariny,
która się bawiła, i rozpaczliwe próby Koko w celu wzbudzenia jakiejś nadziei.
Usiedli na zimnych ławkach i Koko wyszperał jedną ze
swoich sentencji, że ludzie tworzą wieczory, a nie stoły.
A Pawłowi, który wiedział dlaczego, wszysto wydawało się
interesujące. Wpatrywał się w szerokie fugi, kamienne oblicówki, czytał różne
imiona, wyskrobane na stolikach, i czuł się przyjemnie pobudzony.
Kelner – jakiś na w pół pijany lizus, wyskoczył z mroku i
stanął przed nimi w wyzywającej pozie kota Behemota[1].
Był jednym z tych familiarnych wesołków, którzy mieli straszny nawyk mówić
frazami lub wierszami.
- Należymy do siebie, ja jestem wasz i wy jesteście moi!
– zawołał uroczyście i wytarł ręce w tłuste czarne ubranie.
Paweł pomyślał sobie, że razem z rybą smażyli i jego, że
to smażony kelner. I na domiar wszystkiego był całkiem familiarny.
„Łóżko
było ciasne dla czwórki,
została
trójka,
łóżko
było ciasne dla trójki,
została
dwójka!
...
Jakie
oszustwo!”
Paweł widział, jak twarz Soni zadrżała bardziej z
rozgoryczenia, niż z zimna, a Koko rozpaczliwe starał się poradzić sobie z
sytuacją. Próbował porzucić jakąś wesołą, paradoksalną opowieść, ale nikt go
nie słuchał. Kamienna dekoracja i zimno niszczyły każdą dobrą intencję. Znów
zaczęło mżyć. Kelner przyniósł jakąś od dwana wystygłą rybę
z jakimś od dawna zniszczonym przybraniem i jako dodatek
do nich przyniósł nowe intymności. Zaczęli jeść.
Sonia mówiła z bezgranicznym rozgoryczeniem, że nigdy nie
miała w niczym szczęścia, że ludziom zawsze się powodziło, a ona nawet
świąteczny wieczór musi spędzić w tak idiotyczny sposób.
Paweł ani sie jej nie sprzeciwiał, ani jej nie uspokajał.
Chatka coraz bardziej mu się podobała. Obaj z Koko zamówili białe wino. I w
czasie, kiedy Sonia kontynuowała swoją nieszczęśliwą deklamację, Paweł znów
przypomniał sobie białą szkapę, która przemieszczała się w stronę horyzontu.
Wpatrywał się w mrok w kierunku morza, prawie pewien, że się tam po chwili
rozpłynie. Właśnie chciał im opowiedzieć o tej białej szkapie, kiedy nagle do
chatki napłynął naród.
Było to siedmiu marynarzy z siedmioma gitarami. Byli
niscy, z czarnymi twarzami, niektórzy wyglądali prawie jak dzieci. Jak się
później zorientowali, przyszli oni z jakiegoś greckiego statku, zarzucili
kotwicę dwie godziny temu w pobliskiej przystani.
Rozsiedli się przy sąsiednim stoliku i, na Soni
nieszczęście, zaczęli nastrajać gitary. Koko zauważył, że te gitary będą
szczytem ich „świątecznego szczęścia”. Cała trójka chciała natychmiast wyjść, lecz
Paweł ich przytrzymał. Nalegał na wypicie jeszcze jednej butelki wina.
Chłopaki z gitarami jakby zrozumieli ich roterkę i uśmiechnęli
się. Zaczęli.
W chatce rybackiej zabrzmiała nieprawdopodobna muzyka.
Później cała czwórka opowiadała, że była to najdoskonalsza profesjonalna
orkiestra, którą mieli okazję usłyszeć w całym swoim życiu. Marynarze zagrali i
zaśpiewali pieśni połudnowych wysp, jakieś dziwne, na w pół melodyczne, na w
pół recytatorskie pieśni, które zawierały jakby cały czar ciepłego i namiętnego
południa. Ich wykonanie było tak poetyckie, czyste i muzykalne, jakby byli
urodzeni tylko po to, by razem grać.
Niemal od razu atmosfera w chłodnej chatce rybackiej
zmieniała się. Omamieni przez cudowną muzykę, zewsząd zaczęli napływać ludzie.
Opustoszała samotna chatka okazała się za ciasna, by pomieścić odwiedzających.
Stoły jeden po drugim zostały pozajmowane, nie wystarczyło krzeseł i nie
wiadomo skąd zaczęli przychodzić ludzie z własnymi krzesłami, a potem siadać
nawet po dwie osoby na jednym.
- Biała szkapa! – powiedział do siebie Paweł.
- To było... jej szkapa... jej muzyka... – odparł starzec
Jordo.
Kelner z pozą kota Behemota zaczął biegać wesoło,
nieprzerwanie nosząc butelki wina i wykrzykiwał swoje straszne wiersze.
A siedmiu marynarzy śpiewało tak, jak prawdopodobnie
trzeba śpiewać – z najbardziej spontanicznym entuzjazmem i niewymuszoną
radością. Kiedy jedna pieśń się skończyła, spojrzeli na siebie milcząco i bez
słów jednocześnie zaczynali następną. Dopóki śpiewali, patrzyli sobie w oczy,
jakby każdy szukał pieśni w oczach innych.
Tłum nie przestawał rosnąć. Już cała chatka była
zatłoczona przez naród, który stłoczył się, aby posłuchać muzyki. Koko od razu
nabrał formy i zaczął opowiadać Soni i Marinie błyskotliwe historie. Twarz Soni
pojaśniała i wpatrywała się w Pawła zakochanym wzrokiem. A on całkiem się
rozluźnił. Patrzył z ciekawością i przyjemnością na ludzi wokół siebie. W rogu
obok nich stały trzy szwedzkie piękności, obok nich – mała ładna Niemka i kilka
polskich dziewczyn.
- Moje oczy same szukały, szukały! – przyznał się w tym
momencie starcowi Jordo.
- Biała szkapa! – odparł stary pasterz.
Paweł kontynuował.
Po jakimś czasie zauważył, że szklanki marynarzy są
puste, wziął kilka butelek i podszedł do niech, żeby im nalać. Kiedy wracał,
żeby usiąść na swoim miejscu, zauważył ją. Siedziała kilka kroków dalej – w
głębi, przed pobieloną ścianą, jakby celowo, żeby uwypuklić jej czarne włosy i
jeszcze czarniejsze oczy. Paweł może przysiąc, że za pierwszym razem zauważył
„oczy, pełne ciepłego mroku”. Miała około trzydziestu lat, piękną twarz i
zaokrągloną kibić. Wpatrywał się w nią i domyślił się.
- Ona też czekała na swoją białą szkapę! – powiedział
Paweł starcowi Jordo.
Gruby mężczyzna obok niej był widocznie jej mężem.
Opowiadał coć gromkim głosem swoim współtowarzyszom. Wszystkie twarze przy jej
stole były pochłonięte przez jakiś wspólny im temat i tylko ona jedna była poza
nim. Jej czarne oczy oglądały mrok ponad parasolami.
Ich spojrzenia spotkały się. Paweł znów poczuł tę falę
podniecenia, jak konkurent, który startuje chwilę później. Jej twarz przybrała
uśmiech jego twarzy. To było ich zapoznanie się.
Rozpoczęli rozmowę. Nie językiem głosów, ale językiem
oczu, językiem twarzy, językiem wszelkiej ekspresji, każdego gestu. Początkiem
było jednoczesne podniesienie szklanek i powolne odlewanie.
Jej mąż nadal opowiadał gromkim głosem, jak pięknie było
w ubiegłym roku we Włoszech. Sonia również opowiadała Koko i Marinie, jak
pięknie było w ubiegłym roku we Włoszech.
Siedmiu marynarzy śpiewało jeszcze bardziej inspirująco,
z rozluźnionymi do końca głosami i wszystko jakby zmierzało do szczęśliwego,
fantastycznego finału.
Paweł chciał zawołać ją, by wyszła na chwilę, bez żadnego
uzgodnienia, lecz ona wykluczyła to i wszystko pozostało w blasku splecionych
spojrzeń, które powinny zastąpić splecione ręce całujących się, spojrzenia,
które powinny zastąpić całujące usta...
Głowy ludzi między nimi przeszkadzały im. Gubili się na
chwilę i poszukiwali pożądliwie, z niewygodą, z trwogą, dopóki nie odnaleźli
się w przerwie między dwiema głowami i ponownie kontynuowali swoją miłosną
rozmowę.
Koko natychmiast wszystko zauważył. On zawsze wszystko
widział. Obrócił się tak, że jego plecy były wyciągnięte w obronie Pawła, tzn.
uniemożliwił Soni zniszczenie szczęścia przyjaciela. Paweł pochylił się na jego
plecy, mimo że zabawa w chowanego w jakiś sposób go poniżała.
W tym czasie mąż kobiety obrócił się do niej i spytał ją
o coś. Paweł zauważył, jak jej twarz na chwilę się skryła, jak na sekundę
zamknęła się i przemieniła w coś innego. Ponownie się po tym zrelaksował i jej
na nowo rozświetlona twarz wydawała się mu jeszcze bardziej fascynująco piękna.
- Jej twarz chciała świętować! – powiedział Paweł do
starca Jordo.
Czuł, jak każda następna sekunda szalenie ich do siebie
przyciska, jedno do drugiego. W pewnym momencie, stanąwszy każdy na swoim
progu, zatrzymali się. Popatrzyli na siebie. Jej oczy spytały go, czy nie
powinni się rozdzielić, gdyż to wszystko nie miało sensu.
- Kto powiedział, że nie ma sensu? – zawołała jego twarz.
– Dlaczego nie ma sensu?
Uśmiechnęła się radośnie i oboje jednocześnie popatrzyli
naprzód, w mrok ponad parasolami, gdzie być może czekałaby na nich biała
szkapa.
Siedmiu marynarzy stanęło prosto i śpiewało
najpiękniejsze pieśni. Atmosfera w chatce osiągnęła jakby najwyższy stopień
radości i triumfu.
Rozmowa między nimi nie była już potrzebna. Wszystko, co
miało być powiedziane, zostało powiedziane i przemieszczali się w bezbłędnym
kierunku...
Sonia kontynuowała opowieść o tym, jak piękna była letnia
pogoda we Włoszech, mąż kobiety również opowiadał, jak piękna była letnia
pogoda we Włoszech...
Wstała ze swojego miejsca, zdecydowanie, z ruchem i
wyrazem śmiałej lekkomyslności. Ale dalej na niego patrzyła, utorowała sobie
tylko drogę i wyszła w stronę parasoli.
Podniósł się sekundę po niej i również wyszedł w stronę
parasoli. Widział, jak szła po piasku, jak jej ciało nerwowo zadrżało i jej
nogi jakby nie stąpały po ziemi. Czuł, jak jego podniecenie przechodzi w
szaleństwo, ten znany stan wyzwolenia, kiedy wskoczył do pociągu i ruszył w
drogę w kierunku białej szkapy...
Gdzieś tam, w cieniu pierwszego parasola, dogonił ją i
wyciągnął do niej ręce.
- Oh, dziadku – powiedział Paweł, - to było
najpiękniejsze ze wszystkiego, co piękne! I marynarze śpiewali, śpiewali!
Całowali się jak szaleni, całowali się długo z całą
namiętnością, uczuciem i miłością, która skumulowała się w nich tego wieczoru.
Ściągnął jej bluzkę i całował szaleńczo jej wspaniałe, szerokie ramiona, jej
duże i silne piersi, jej szyję, jej ręce...
W pewnym momencie zatrzymała go, zrzuciła jego ręce i
kiedy spojrzała w jego twarz, przestraszona zapytała:
- Czy nie jesteś pijany? Czy nie jesteś pijany?
On się uśmiechnął, pocałował ją jeszcze raz i potem...
wrócili z powrotem. Wyszli z cienia parasoli i wrócili każdy na swoje miejsce.
Jej mąż kontynuował opowieść i Sonia również... marynarze skończyli śpiewać i
wszyscy się rozeszli. Paweł zamilkł.
- Jak to, nie spotakliście się więcej? – spytał go z
żywym zainteresowaniem satrzec Jordo.
- Nie – powiedział Paweł. – Następnego dnia
przetrząsnąłem wszystkie hotele, przeszukałem
wszystko dookoła. Nie było jej! Tak więc nie spotkałem jej więcej!
- Do zobaczenia – wyrzekł starzec Jordo.
- Mówiłem ci, dziadku, że wszystko jakoś samo przychodzi
i samo odchodzi – dodał Paweł.
Starzec nie spytał o nic więcej. Po chwili Paweł wszedł
do namiotu i położył się spać. Stary pasterz dalej stał pod dębem. Z daleka
widać było, jak od czasu do czasu plama księżyca oświetlała go, ukazując jego
zamyśloną twarz.
Paweł zobaczył go dopiero następnego dnia rano, kiedy,
zgodnie ze zwyczajem, starzec Jordo stał na horyznocie i rozmawiał ze słońcem.
Ponownie wystawił twarz pierwszym promieniom słonecznym i znów Pawłowi
wyjaśniły się te niezrozumiałe słowa. Ale teraz młodemu geologowi wydawało się,
że głos starca stał się cięższy i pobrzmiewały w nim ironia i smutek. Być może
starzec powiedział:
- Oświeć mnie silniej, słońce, silniej!
Kiedy Paweł wrócił znad źródła, starzec Jordo był przy
swoich owcach i zawołał do niego:
- Hej, Paweł, dziś wieczorem wróć wcześniej! Mam dziś
urodziny! Będziesz moim gościem.
Paweł zdziwił się, jak starzec może pamiętać dzień swoich
urodzin. Wydawało mu się to całkiem nieprawdopodobne, ponieważ ludzie w tym
zakątku świętowali tylko swoje imieniny. Nie zdawał sobie sprawy, że pogańskie
pojmowanie świętych z kalendarza chrześcijańskiego nie miało dla starca Jordo
żadnego znaczenia.
Tego wieczoru Paweł rzeczywiście wrócił wcześniej, ogolił
się, nałożył nową koszulę i poszukał wśród swoich rzeczy podarunku dla starca.
Wpadł mu w oczy mały album ze zdjęciami z Warszawy. Jeden z tych banalnych
turystycznych albumików, który Koko wepchnął mu do bagaża, żeby z niego
zadrwić. Paweł zdecydował, że albumik nadaje się na prezent dla Jordo.
Wyciągnął też ostatnia butelkę rakii, resztka zapasów byłej grupy geologicznej,
i uroczyście poszedł w stronę dębu.
Tam też starzec rozścielił duży, kolorowy dywanik i
ułożył na nim trochę suszonego solonego mięsa, trochę białego sera, banicy,
którą chłopak przyniósł mu w dzień ze wsi, i cały dzban wina. Były telegramy z
rządu i ministra rolnictwa, z różnych organizacji pasterskich itd. Wszyscy
składali mu życzenia z okazji rocznicy i życzli mu jeszcze wielu lat w hodowli
owiec.
- Nie zapomnieli o mnie – powiedział swoim zwykłym
tonem starzec Jordo. – Co roku wysyłają
mi po jednym telegramie.
- Tylko telegramy? – spytał Paweł.
- Dwa lata temu przyszli tu, pod dąb. Dali mi medal, zrobili
sobie ze mną zdjęcie, popili, pojedli i poszli sobie! – teraz głos starca był
całkiem sarkastyczny.
- Popili, pojedli i sobie poszli – powtórzył Paweł.
Usiedli na dywaniku, starzec nalał do szklanek wina, Paweł
podniósł swoją i powiedział:
- Za jeszcze wiele lat, dziadku!
Starzec Jordo przybliżył szklankę do ust, zwęził oczy,
żeby stłumić nagłe podniecenie, i kiedy patrzył na zachodzące słońce, wyrzekł
zmienionyn głosem:
- Moich jest dużo, synku! Ale dlaczego są?
Paweł na zawsze zapamiętał te słowa z ich nieodłączną
intonacją bezgranicznej goryczy i drwin. A później, pod koniec historii, słowa
te tak brzmiały w jego świadomości, że czuł się ogromnie winien wobec starca
Jordo.
Dokładniej rzec ujmując, Pawłowi było cudownie, że dwie
osoby świętują osiemdziesiąte drugie urodziny jednej z nich, na pustyni na
wzgórzu Djendem.
Potem starcowi zachciało sie obejrzeć zdjęcia z albumiku.
- Wszędzie tu byłeś? – zapytał, kiedy przesuwał
popękanymi, grubymi palcami po warszawskich bulwarach.
- Oczywiście – odpowiedział Paweł. – Mieszkałem tam sześć
lat.
Starzec dalej rozkładał zdjęcia i ponownie zapytał:
- Czy było tak bardzo kolorowo?
Paweł wyjaśnił, że w rzeczywistości nie aż tak bardzo, a
tak jest po prostu na fotogrfii.
- To znaczy, że to nie jest prawdziwe! – wykrzyknął
starzec.
- Prawdziwe, ale... – ponownie wyjaśnił Paweł.
Starzec zamknął albumik, ponownie spojrzał na zachód
słońca i wyrzekł:
- Djendema jest prawdziwa, Djendema!
Zjedli banicę i suszone solone mięso, wypili wino i
patrzyli, jak umiera słońce. Wieczór był nienaturalnie cichy, słychać było
tylko rzadkie odgłosy dzwonów i dzwonków na szyjach owiec, stado stało
spokojnie w zagrodach.
- Hej, opowiedz mi coś jeszcze - starzec znów zwrócił sie do Pawła.
Młody chłopak był w pewien sposób przygotowany do
rozmowy. Wspaniała samotność tego wieczoru, ciemniejący horyzont i narodziny
gwiazd na niebie obudziły w nim tą tak potrzebną inspirację, którą powoduje
opowieść opowieści.
Bez wahania zaczął opowiadać swoją mało znaną historię z
zakonnicą Marią. Wygląda na to, że po raz pierwszy opowiedział ją starcowi
Jordo.
Stało się to w czasie jednej z jego podróży do Polski.
Aby udowodnić wiarygodność pewnej nowej hipotezy geologicznej, której autorem
był ulubiony profesor Pawła, trzeba było odkryć na niektórych obszarach
obecność pewnego rzadkiego minerału. Profesor był wojennym inwalidą, jeździł na
wózku inwalidzkim, i nie mógł osobiście odszukać swojego minerału.
Myślę, że minerał ten był jedynym powodem podróży Pawła.
Według mnie byłoby to częścią jego wiecznej wędrówki w stronę białej szkapy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz