22.05.2012

Georgi Markov. Kobiety Warszawy (fragment: Sonia)






            Starzec nic nie odpowiedział, ani nie próbował ukryć swoją ciekawość, ani ją wyjaśnić. Czekał po prostu na nową opowieść.
            Paweł zastanowił się, co mógłby opowiedzieć i czy w ogóle może opowiadać.
- Ta nieprawdopodobna cisza na wzgórzu Djendema prowokuje mnie do mówienia i do słuchania – wyjaśnił później chłopak.
            Starzec ciągle czekał. Paweł ożywił się i zapytał:
- Hej, dziadku, lubisz morze?
- Dlaczego miałbym lubić morze? – odparł starzec. – Nigdy go nie widziałem.
- Stąd to całkiem blisko. Musisz pójść i je zobaczyć! – powiedział Paweł.
- Dlaczego miałbym oglądać morze? – odpowiedział tym samym drwiącym głosem starzec Jordo.
- Wszystko jedno... – mówi Paweł. – Pytałem cię, ponieważ to morze, o którym chcę ci opowiedzieć, jest zupełnie inne od naszego... Ale nie ma znaczenia...
Póżniej, jak zwykle, Paweł wygodnie się ulokował, pochylony i zwrócony w stronę starca, który przysunął się bliżej niego, aby lepiej słyszeć.
Wydarzyło się to minionego lata po epizodzie z Ewą. Paweł mieszkał w jednym mieszkaniu razem z Koko i było mu wesoło i zabawnie. Ich kochankami były stewardessy i Koko twierdził, że było cudownie, ponieważ dziewczyny znikały co drugi dzień i w ten sposób nie wpadali jeden na drugiego. Sonia, stewardessa Pawła, była piękna, pretencjonalna i zazdrosna.
- Nigdy nie porównywałem dziewczyn, z którymi się spotykałem. – mówił Paweł. - Mogą być uważane za takie same lub całkowicie odmienne istoty, ale w obu przypadkach są nieporównywalne! A może porównanie odebrałoby mi wrażenie niepowtarzalności.
Zazdrość Soni bawiła Pawła. Prawie codziennie błagała go, by przysiągł, że dopóki żyje, nie dotknie innej kobiety. Paweł śmiał się i zaklinał się, pokorny więzień jej śmiesznej władzy.
- O, Paweł! – wykrzykiwała. – Zapamiętaj to. Kiedyś cię zabiję! Zabiję cię!
Zdażyło się kiedyś, że stewardessa miała trzy dni wolnego, oprócz niedzieli, i wszyscy zdecydowali spędzić je nad morzem. Sonia miała samochód. Paweł usiadł na miejscu kierowcy i dotarli do nadmorskiego miasteczka kurortowego.
I znów, jak to było w przypadku historii z Ewą, Paweł bardzo wyraźnie i jasno pamiętał tamten wieczór. I opowiedział ją starcowi w najdrobniejszych szczegółach.
W tym miejscu chciałbym prosić czytelnika, aby był pobłażliwy wobec mojej próby opowiedzenia tej historii w sposób, który wydaje mi się najodpowiedniejszy. I jednocześnie chciałbym połączyć ten przypadek z ulubionym zdaniem Pawła:
- Chcę iść za białą szkapą.
Był przedświąteczny wieczór. Spacerowali po jakiejś długiej, asfaltowej alei, równoległej do morza. Chłopak był zmęczony długim kierowaniem i o niczym nie myślał. Nie było mu ani smutno, ani wesoło, po prostu szedł z rękami z kieszeniach i nieświadomie zwalniał. Dwie dziewczyny, wziąwszy Koko pod ręce, krzyczały przed nim i szukały restauracji, żeby zjeść kolację. Cicho mżyło.
Po morskim asfalcie płynęły potoki hoteli, restauracji, sklepów. I po alei sunęły twarze ludzi – sine, pomarańczowe lub czerwone; w niekończącej się wściekłości barw przechodzili Polacy, Niemcy, Czesi, Szwedzi, przeróżni ludzie. Patrzył na nich i nie widział ich. Słuchał ich i nie słyszał ich, ponieważ wszystko to nijak nie miało znaczenia. Lubił ten deszczowy połysk, lubił stąpać po płytkich kałużach i spoglądać w czarne jak węgiel niebo. W tej smolistej niepewności czekał na spontaniczny imupls ze strony czegoś, czego nigdy nie wiedział, jak nazwać. Tego samego, co spowodowało wskoczenie do pociągu i zostawienie Ewy.
Koko, Sonia i Marina dalej szli przed nim i rozmawiali. Po jakimś czasie Sonia odwróciła się do niego i powiedziała
- Paweł, chcę spędzić jeden miły wieczór!
Paweł skinął, rzecz jasna. I pomyślał sobie, że to jej stałe życzenie, wielokrotny refren ich licznych spacerów. Ale u niej dobre intencje były oznaką dobrego nastroju. Potem spytała się Koko o Bukareszt. Paweł słuchaj jej jasnego i zbyt przyziemnego głosu i uświadomił sobie, że mogłaby mówić i o Honolulu. Wydawało mu się dziwne, że musieli przejść wiele kilometrów, stąpać po tej alei dziesięć metrów od morza, żeby rozmawiać tylko o Bukareszcie.
I przypomniał sobie ten szczególny moment, kiedy nagle pewien koń wyszedł na drogę i stanął tuż przed samochodem. Była to biała szkapa z ogromnymi załzawionymi oczami. Popatrzyła na niego z niepewnością i następnie pokuśtykała w poprzek drogi jak zjawa konia. A on siedział za kółkiem z milionami marnych „jeśli” – jeśliby jej nie zobaczył, jeśli hamulce nie byłyby w porządku, jeśli...
A zjawa natomiast znalazła się na samym horyzoncie, gdzie zachodziło słońce i szkapa z białej zrobiła się czarna, wycięta z kadru szkapa i przylepiona do horyzontu...
Aleja była męcząco długa i naród nie kończył się. Płynął po wszystkich wejściach i alejach, mówił we wszystkich językach i szedł gdzieś z sinymi, czerwonymi lub pomarańczowymi twarzami. Paweł pomyślał sobie, że wszyscy wyszli w poszukiwaniu „jednego miłego wieczoru”. Światła uśmiechały się z sarkazmem wszystkimi uśmiechami widma, być może po to, żeby zwabić jeden miły wieczór. I nawet morze lamentowało, smutne i czarne.
Koko, Sonia i Marina szukali restauracji.
A on dalej wpatrywał się we wszechobecny połysk i myślał o białej szkapie, która przemieszczała się po horyzoncie.
- To nie była żywa szkapa, to był duch, wszedł w ciebie. – powiedział starzec Jordo, wysłuchawszy bardzo uważnie opowieści Pawła.
Wydawało mu się, że chodzi po tej alei i czeka, aż coś się stanie. Wiedział, że nie było mu potrzebne nic innego, jak tylko powód. I kiedy brakowało tego powodu, potrzeba go wymyśliła...
Wszystkie miejsca we wszystkich restauracjach od dawna były zajęte. Zaglądał przez drzwi i widział białe kołnierzyki z krawatami, różnokolorowe sukienki w różnorodnych stylach, zaczerwienione pełne twarze, rewię fryzur, rewię uśmiechów, rewię spojrzeń i trzasków orkiestr, które krakały jak masywna obrona przeciwpowietrzna. Ale miejsca nie było. Jakby cały kraj został przyciągnięty tego wieczoru do tego miasteczka. Pierwsza restauracja, druga restauracja, trzecia restauracja.
- A ja jednak myślałam, że spędzimy jeden miły wieczór! – powtarzała Sonia.
Koko próbował ją uspokoić. Może później coś znajdą. I znów chodzili po nie mającej końca alei w tej samej kolejności. Teraz ta trójka przed nim rozmawiała o tych strasznych świątecznych wieczorach, kiedy nie ma gdzie pójść, kiedy wszędzie roi sie od prostaków i człowiek nie ma swojej ulubionej restauracji i swojego ulubionego kelnera.
A Pawłowi od razu zrobiło się wesoło. Wiedział, że w tych nijakich wieczorach nagle pojawiała się biała szkapa obok niego i przemieszczała się w stronę horyzontu, żeby potem sama stać się horyzontem.
W ostatniej restauracji też nie było miejsca. Wtedy Koko powiedział, że najlepiej by było pójść do chatki rybackiej. I cała czwórka skierowała się w tamtą stronę.
Weszli do jednej z tych wymyślnych restauracji, ze strasznie niewygodnymi, brzydkimi, małymi stoliczkami, parodiami popularnego stylu życia, pewnymi namiastkami rustykalnych ogrodzeń i bieloną ścianą, która z pewnością coś tam symbolizowała. Dach znajdował się tylko nad pobliską kuchnią. Było zimno i nieprzyjemnie. Przy żadnym stoliku nie było ludzi. Powiał wiatr i znów zaczęło mżyć.
Knajpka znajdowała się dokładnie pośród piasków plaży i z morza sterczały czarne usta otwartych parasoli, pozostawionych w takim stanie, w jakim były w czasie ciepłego dnia.
Paweł widział rozżalone oczy Soni, drwiącą twarz Mariny, która się bawiła, i rozpaczliwe próby Koko w celu wzbudzenia jakiejś nadziei.
Usiedli na zimnych ławkach i Koko wyszperał jedną ze swoich sentencji, że ludzie tworzą wieczory, a nie stoły.
A Pawłowi, który wiedział dlaczego, wszysto wydawało się interesujące. Wpatrywał się w szerokie fugi, kamienne oblicówki, czytał różne imiona, wyskrobane na stolikach, i czuł się przyjemnie pobudzony.
Kelner – jakiś na w pół pijany lizus, wyskoczył z mroku i stanął przed nimi w wyzywającej pozie kota Behemota[1]. Był jednym z tych familiarnych wesołków, którzy mieli straszny nawyk mówić frazami lub wierszami.
- Należymy do siebie, ja jestem wasz i wy jesteście moi! – zawołał uroczyście i wytarł ręce w tłuste czarne ubranie.
Paweł pomyślał sobie, że razem z rybą smażyli i jego, że to smażony kelner. I na domiar wszystkiego był całkiem familiarny.
            „Łóżko było ciasne dla czwórki,
            została trójka,
            łóżko było ciasne dla trójki,
            została dwójka!
            ...
            Jakie oszustwo!”
Paweł widział, jak twarz Soni zadrżała bardziej z rozgoryczenia, niż z zimna, a Koko rozpaczliwe starał się poradzić sobie z sytuacją. Próbował porzucić jakąś wesołą, paradoksalną opowieść, ale nikt go nie słuchał. Kamienna dekoracja i zimno niszczyły każdą dobrą intencję. Znów zaczęło mżyć. Kelner przyniósł jakąś od dwana wystygłą rybę z jakimś od dawna zniszczonym przybraniem i jako dodatek do nich przyniósł nowe intymności. Zaczęli jeść.
Sonia mówiła z bezgranicznym rozgoryczeniem, że nigdy nie miała w niczym szczęścia, że ludziom zawsze się powodziło, a ona nawet świąteczny wieczór musi spędzić w tak idiotyczny sposób.
Paweł ani sie jej nie sprzeciwiał, ani jej nie uspokajał. Chatka coraz bardziej mu się podobała. Obaj z Koko zamówili białe wino. I w czasie, kiedy Sonia kontynuowała swoją nieszczęśliwą deklamację, Paweł znów przypomniał sobie białą szkapę, która przemieszczała się w stronę horyzontu. Wpatrywał się w mrok w kierunku morza, prawie pewien, że się tam po chwili rozpłynie. Właśnie chciał im opowiedzieć o tej białej szkapie, kiedy nagle do chatki napłynął naród.
Było to siedmiu marynarzy z siedmioma gitarami. Byli niscy, z czarnymi twarzami, niektórzy wyglądali prawie jak dzieci. Jak się później zorientowali, przyszli oni z jakiegoś greckiego statku, zarzucili kotwicę dwie godziny temu w pobliskiej przystani.
Rozsiedli się przy sąsiednim stoliku i, na Soni nieszczęście, zaczęli nastrajać gitary. Koko zauważył, że te gitary będą szczytem ich „świątecznego szczęścia”. Cała trójka chciała natychmiast wyjść, lecz Paweł ich przytrzymał. Nalegał na wypicie jeszcze jednej butelki wina.
Chłopaki z gitarami jakby zrozumieli ich roterkę i uśmiechnęli się. Zaczęli.
W chatce rybackiej zabrzmiała nieprawdopodobna muzyka. Później cała czwórka opowiadała, że była to najdoskonalsza profesjonalna orkiestra, którą mieli okazję usłyszeć w całym swoim życiu. Marynarze zagrali i zaśpiewali pieśni połudnowych wysp, jakieś dziwne, na w pół melodyczne, na w pół recytatorskie pieśni, które zawierały jakby cały czar ciepłego i namiętnego południa. Ich wykonanie było tak poetyckie, czyste i muzykalne, jakby byli urodzeni tylko po to, by razem grać.
Niemal od razu atmosfera w chłodnej chatce rybackiej zmieniała się. Omamieni przez cudowną muzykę, zewsząd zaczęli napływać ludzie. Opustoszała samotna chatka okazała się za ciasna, by pomieścić odwiedzających. Stoły jeden po drugim zostały pozajmowane, nie wystarczyło krzeseł i nie wiadomo skąd zaczęli przychodzić ludzie z własnymi krzesłami, a potem siadać nawet po dwie osoby na jednym.
- Biała szkapa! – powiedział do siebie Paweł.
- To było... jej szkapa... jej muzyka... – odparł starzec Jordo.
Kelner z pozą kota Behemota zaczął biegać wesoło, nieprzerwanie nosząc butelki wina i wykrzykiwał swoje straszne wiersze.
A siedmiu marynarzy śpiewało tak, jak prawdopodobnie trzeba śpiewać – z najbardziej spontanicznym entuzjazmem i niewymuszoną radością. Kiedy jedna pieśń się skończyła, spojrzeli na siebie milcząco i bez słów jednocześnie zaczynali następną. Dopóki śpiewali, patrzyli sobie w oczy, jakby każdy szukał pieśni w oczach innych.
Tłum nie przestawał rosnąć. Już cała chatka była zatłoczona przez naród, który stłoczył się, aby posłuchać muzyki. Koko od razu nabrał formy i zaczął opowiadać Soni i Marinie błyskotliwe historie. Twarz Soni pojaśniała i wpatrywała się w Pawła zakochanym wzrokiem. A on całkiem się rozluźnił. Patrzył z ciekawością i przyjemnością na ludzi wokół siebie. W rogu obok nich stały trzy szwedzkie piękności, obok nich – mała ładna Niemka i kilka polskich dziewczyn.
- Moje oczy same szukały, szukały! – przyznał się w tym momencie starcowi Jordo.
- Biała szkapa! – odparł stary pasterz.
Paweł kontynuował.
Po jakimś czasie zauważył, że szklanki marynarzy są puste, wziął kilka butelek i podszedł do niech, żeby im nalać. Kiedy wracał, żeby usiąść na swoim miejscu, zauważył ją. Siedziała kilka kroków dalej – w głębi, przed pobieloną ścianą, jakby celowo, żeby uwypuklić jej czarne włosy i jeszcze czarniejsze oczy. Paweł może przysiąc, że za pierwszym razem zauważył „oczy, pełne ciepłego mroku”. Miała około trzydziestu lat, piękną twarz i zaokrągloną kibić. Wpatrywał się w nią i domyślił się.
- Ona też czekała na swoją białą szkapę! – powiedział Paweł starcowi Jordo.
Gruby mężczyzna obok niej był widocznie jej mężem. Opowiadał coć gromkim głosem swoim współtowarzyszom. Wszystkie twarze przy jej stole były pochłonięte przez jakiś wspólny im temat i tylko ona jedna była poza nim. Jej czarne oczy oglądały mrok ponad parasolami.
Ich spojrzenia spotkały się. Paweł znów poczuł tę falę podniecenia, jak konkurent, który startuje chwilę później. Jej twarz przybrała uśmiech jego twarzy. To było ich zapoznanie się.
Rozpoczęli rozmowę. Nie językiem głosów, ale językiem oczu, językiem twarzy, językiem wszelkiej ekspresji, każdego gestu. Początkiem było jednoczesne podniesienie szklanek i powolne odlewanie.
Jej mąż nadal opowiadał gromkim głosem, jak pięknie było w ubiegłym roku we Włoszech. Sonia również opowiadała Koko i Marinie, jak pięknie było w ubiegłym roku we Włoszech.
Siedmiu marynarzy śpiewało jeszcze bardziej inspirująco, z rozluźnionymi do końca głosami i wszystko jakby zmierzało do szczęśliwego, fantastycznego finału.
Paweł chciał zawołać ją, by wyszła na chwilę, bez żadnego uzgodnienia, lecz ona wykluczyła to i wszystko pozostało w blasku splecionych spojrzeń, które powinny zastąpić splecione ręce całujących się, spojrzenia, które powinny zastąpić całujące usta...
Głowy ludzi między nimi przeszkadzały im. Gubili się na chwilę i poszukiwali pożądliwie, z niewygodą, z trwogą, dopóki nie odnaleźli się w przerwie między dwiema głowami i ponownie kontynuowali swoją miłosną rozmowę.
Koko natychmiast wszystko zauważył. On zawsze wszystko widział. Obrócił się tak, że jego plecy były wyciągnięte w obronie Pawła, tzn. uniemożliwił Soni zniszczenie szczęścia przyjaciela. Paweł pochylił się na jego plecy, mimo że zabawa w chowanego w jakiś sposób go poniżała.
W tym czasie mąż kobiety obrócił się do niej i spytał ją o coś. Paweł zauważył, jak jej twarz na chwilę się skryła, jak na sekundę zamknęła się i przemieniła w coś innego. Ponownie się po tym zrelaksował i jej na nowo rozświetlona twarz wydawała się mu jeszcze bardziej fascynująco piękna.
- Jej twarz chciała świętować! – powiedział Paweł do starca Jordo.
Czuł, jak każda następna sekunda szalenie ich do siebie przyciska, jedno do drugiego. W pewnym momencie, stanąwszy każdy na swoim progu, zatrzymali się. Popatrzyli na siebie. Jej oczy spytały go, czy nie powinni się rozdzielić, gdyż to wszystko nie miało sensu.
- Kto powiedział, że nie ma sensu? – zawołała jego twarz. – Dlaczego nie ma sensu?
Uśmiechnęła się radośnie i oboje jednocześnie popatrzyli naprzód, w mrok ponad parasolami, gdzie być może czekałaby na nich biała szkapa.
Siedmiu marynarzy stanęło prosto i śpiewało najpiękniejsze pieśni. Atmosfera w chatce osiągnęła jakby najwyższy stopień radości i triumfu.
Rozmowa między nimi nie była już potrzebna. Wszystko, co miało być powiedziane, zostało powiedziane i przemieszczali się w bezbłędnym kierunku...
Sonia kontynuowała opowieść o tym, jak piękna była letnia pogoda we Włoszech, mąż kobiety również opowiadał, jak piękna była letnia pogoda we Włoszech...
Wstała ze swojego miejsca, zdecydowanie, z ruchem i wyrazem śmiałej lekkomyslności. Ale dalej na niego patrzyła, utorowała sobie tylko drogę i wyszła w stronę parasoli.
Podniósł się sekundę po niej i również wyszedł w stronę parasoli. Widział, jak szła po piasku, jak jej ciało nerwowo zadrżało i jej nogi jakby nie stąpały po ziemi. Czuł, jak jego podniecenie przechodzi w szaleństwo, ten znany stan wyzwolenia, kiedy wskoczył do pociągu i ruszył w drogę w kierunku białej szkapy...
Gdzieś tam, w cieniu pierwszego parasola, dogonił ją i wyciągnął do niej ręce.
- Oh, dziadku – powiedział Paweł, - to było najpiękniejsze ze wszystkiego, co piękne! I marynarze śpiewali, śpiewali!
Całowali się jak szaleni, całowali się długo z całą namiętnością, uczuciem i miłością, która skumulowała się w nich tego wieczoru. Ściągnął jej bluzkę i całował szaleńczo jej wspaniałe, szerokie ramiona, jej duże i silne piersi, jej szyję, jej ręce...
W pewnym momencie zatrzymała go, zrzuciła jego ręce i kiedy spojrzała w jego twarz, przestraszona zapytała:
- Czy nie jesteś pijany? Czy nie jesteś pijany?
On się uśmiechnął, pocałował ją jeszcze raz i potem... wrócili z powrotem. Wyszli z cienia parasoli i wrócili każdy na swoje miejsce. Jej mąż kontynuował opowieść i Sonia również... marynarze skończyli śpiewać i wszyscy się rozeszli. Paweł zamilkł.
- Jak to, nie spotakliście się więcej? – spytał go z żywym zainteresowaniem satrzec Jordo.
- Nie – powiedział Paweł. – Następnego dnia przetrząsnąłem wszystkie hotele, przeszukałem  wszystko dookoła. Nie było jej! Tak więc nie spotkałem jej więcej!
- Do zobaczenia – wyrzekł starzec Jordo.
- Mówiłem ci, dziadku, że wszystko jakoś samo przychodzi i samo odchodzi – dodał Paweł.
Starzec nie spytał o nic więcej. Po chwili Paweł wszedł do namiotu i położył się spać. Stary pasterz dalej stał pod dębem. Z daleka widać było, jak od czasu do czasu plama księżyca oświetlała go, ukazując jego zamyśloną twarz.
Paweł zobaczył go dopiero następnego dnia rano, kiedy, zgodnie ze zwyczajem, starzec Jordo stał na horyznocie i rozmawiał ze słońcem. Ponownie wystawił twarz pierwszym promieniom słonecznym i znów Pawłowi wyjaśniły się te niezrozumiałe słowa. Ale teraz młodemu geologowi wydawało się, że głos starca stał się cięższy i pobrzmiewały w nim ironia i smutek. Być może starzec powiedział:
- Oświeć mnie silniej, słońce, silniej!
Kiedy Paweł wrócił znad źródła, starzec Jordo był przy swoich owcach i zawołał do niego:
- Hej, Paweł, dziś wieczorem wróć wcześniej! Mam dziś urodziny! Będziesz moim gościem.
Paweł zdziwił się, jak starzec może pamiętać dzień swoich urodzin. Wydawało mu się to całkiem nieprawdopodobne, ponieważ ludzie w tym zakątku świętowali tylko swoje imieniny. Nie zdawał sobie sprawy, że pogańskie pojmowanie świętych z kalendarza chrześcijańskiego nie miało dla starca Jordo żadnego znaczenia.
Tego wieczoru Paweł rzeczywiście wrócił wcześniej, ogolił się, nałożył nową koszulę i poszukał wśród swoich rzeczy podarunku dla starca. Wpadł mu w oczy mały album ze zdjęciami z Warszawy. Jeden z tych banalnych turystycznych albumików, który Koko wepchnął mu do bagaża, żeby z niego zadrwić. Paweł zdecydował, że albumik nadaje się na prezent dla Jordo. Wyciągnął też ostatnia butelkę rakii, resztka zapasów byłej grupy geologicznej, i uroczyście poszedł w stronę dębu.
Tam też starzec rozścielił duży, kolorowy dywanik i ułożył na nim trochę suszonego solonego mięsa, trochę białego sera, banicy, którą chłopak przyniósł mu w dzień ze wsi, i cały dzban wina. Były telegramy z rządu i ministra rolnictwa, z różnych organizacji pasterskich itd. Wszyscy składali mu życzenia z okazji rocznicy i życzli mu jeszcze wielu lat w hodowli owiec.
- Nie zapomnieli o mnie – powiedział swoim zwykłym tonem  starzec Jordo. – Co roku wysyłają mi po jednym telegramie.
- Tylko telegramy? – spytał Paweł.
- Dwa lata temu przyszli tu, pod dąb. Dali mi medal, zrobili sobie ze mną zdjęcie, popili, pojedli i poszli sobie! – teraz głos starca był całkiem sarkastyczny.
- Popili, pojedli i sobie poszli – powtórzył Paweł.
Usiedli na dywaniku, starzec nalał do szklanek wina, Paweł podniósł swoją i powiedział:
- Za jeszcze wiele lat, dziadku!
Starzec Jordo przybliżył szklankę do ust, zwęził oczy, żeby stłumić nagłe podniecenie, i kiedy patrzył na zachodzące słońce, wyrzekł zmienionyn głosem:
- Moich jest dużo, synku! Ale dlaczego są?
Paweł na zawsze zapamiętał te słowa z ich nieodłączną intonacją bezgranicznej goryczy i drwin. A później, pod koniec historii, słowa te tak brzmiały w jego świadomości, że czuł się ogromnie winien wobec starca Jordo.
Dokładniej rzec ujmując, Pawłowi było cudownie, że dwie osoby świętują osiemdziesiąte drugie urodziny jednej z nich, na pustyni na wzgórzu Djendem.
Potem starcowi zachciało sie obejrzeć zdjęcia z albumiku.
- Wszędzie tu byłeś? – zapytał, kiedy przesuwał popękanymi, grubymi palcami po warszawskich bulwarach.
- Oczywiście – odpowiedział Paweł. – Mieszkałem tam sześć lat.
Starzec dalej rozkładał zdjęcia i ponownie zapytał:
- Czy było tak bardzo kolorowo?
Paweł wyjaśnił, że w rzeczywistości nie aż tak bardzo, a tak jest po prostu na fotogrfii.
- To znaczy, że to nie jest prawdziwe! – wykrzyknął starzec.
- Prawdziwe, ale... – ponownie wyjaśnił Paweł.
Starzec zamknął albumik, ponownie spojrzał na zachód słońca i wyrzekł:
- Djendema jest prawdziwa, Djendema!
Zjedli banicę i suszone solone mięso, wypili wino i patrzyli, jak umiera słońce. Wieczór był nienaturalnie cichy, słychać było tylko rzadkie odgłosy dzwonów i dzwonków na szyjach owiec, stado stało spokojnie w zagrodach.
- Hej, opowiedz mi coś jeszcze  - starzec znów zwrócił sie do Pawła.
Młody chłopak był w pewien sposób przygotowany do rozmowy. Wspaniała samotność tego wieczoru, ciemniejący horyzont i narodziny gwiazd na niebie obudziły w nim tą tak potrzebną inspirację, którą powoduje opowieść opowieści.
Bez wahania zaczął opowiadać swoją mało znaną historię z zakonnicą Marią. Wygląda na to, że po raz pierwszy opowiedział ją starcowi Jordo.
Stało się to w czasie jednej z jego podróży do Polski. Aby udowodnić wiarygodność pewnej nowej hipotezy geologicznej, której autorem był ulubiony profesor Pawła, trzeba było odkryć na niektórych obszarach obecność pewnego rzadkiego minerału. Profesor był wojennym inwalidą, jeździł na wózku inwalidzkim, i nie mógł osobiście odszukać swojego minerału.
Myślę, że minerał ten był jedynym powodem podróży Pawła. Według mnie byłoby to częścią jego wiecznej wędrówki w stronę białej szkapy.


















[1] Kot Wolanda z „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW