6.12.2010

OBUDŹ MNIE, KIEDY SIERPIEŃ SIĘ SKOŃCZY

 

bg_e

Deyan Enev

 

Czym są wspomnienia? Miejscem czy ludźmi? Albo czymś innym, podobnym do eteru, który pływa w czasie i przestrzeni i nie jest ani dźwiękiem, ani obrazem? Cerkwią z białego kamienia? Albo tym, że schody do piwnicy w domu były z tych samych kamiennych bloków, z których była i cerkiew. Takich kamieni już teraz nie znajdziesz. Były długie na dwa metry i wysokie na półtora piędzi. Dwanaście stopni. Nadawałyby się nawet na schody do pałacu. Ileż to razy ganialiśmy z Mimą po nich w górę i w dół.

Ścieżka do domu jest taka sama, jak wtedy, przed czterdziestu laty. Kiedy sierpień trwał przez cały rok. Skręcasz w lewo z szosy, schodzisz w dół przez polanę ze starą studnią w jej górnym krańcu – na tej polanie, my, dzieci, graliśmy w kiczkę – i przechodzisz przez mostek. I kiedy jeszcze przechodzisz przez mostek, jaki tam mostek, ledwie kładka, zobaczysz już nasz ogród – kukurydzę, kartofle, białe dynie wielkie jak karoce, za nimi winorośl dziadka, całe dziesięć arów winorośli, orzech, budynki gospodarskie; później tą samą wąską drogą, która ciągnie się od polany i skręca w lewo między słupem telegraficznym z jednej strony i ogrodzeniem z morwą z przodu – z drugiej strony – i zatrzymujesz się wprost przed nami.

Nasza uliczka była krótka, tylko dwa domy – mojego dziadka – nauczyciela i Christa. Matka Christa, babcia Trufka i mój dziadek byli dalekimi kuzynami. A ja i mój brat z córką Christa byliśmy rówieśnikami. Mima – córka Christa.

Razem z bratem bliźniakiem, do pierwszej klasy mieszkaliśmy na wsi. Zielonooka Mima była dla nas siostrzyczką, towarzyszką zabaw, najbliższą istotą. Cykadą, kijanką, biedronką. Ze zdartymi kolanami, z obgryzionymi paznokciami, Mima. Przyjaciółka pokrzyw, kotków i wszystkich tajemnych miejsc.

Bardzo jej żałowaliśmy, ponieważ jej ojciec i matka Stefka już nie żyli dobrze. Christo był kierowcą i jeździł niebieskim Ziłem. Był niewysokim mężczyzną, ale krępym, bardzo barczystym, mniej więcej jak karoseria wywrotki, z włosami jak bukowe strużyny, z rysami wyrytymi jak na awersie starej monety.

Wiele lat później od wujka dowiedziałem się jak Christo chwalił powodzeniem u kobiet. Ja – mówił, – kiedy mi stanie, mogę nim nawet orzech rozłupać. Walnę swoją laską z góry orzech i już jest rozłupany. Oto, dlaczego kobietki mnie lubią. I naprawdę go lubiły. Kierowca Ziła, w sześćdziesiątym czwartym-piątym, to było coś. Christo znikał czasami na całe tygodnie. Stefka ryczała. Twarz Mimy wydłużyła się. Pamiętam jedną z jego, Christa kobiet, jedną Bożanę. Była w długiej spódnicy, która lepiła się do jej nóg w deszczu, kiedy Christo przyprowadził ją do domu i wypędził Stefkę. Wtedy Stefka przez kilka dni mieszkała u nas. Przyszły z Mimą. Nas, troje dzieci, położyli spać we wnęce za sypialnią. Zgasiły lampę. Przez szczelinę pod drzwiami wpadało światło. Po tamtej stronie, w drugim pokoju dorośli rozmawiali. Słychać było jak Stefka od czasu do czasu ryczy.

Po ciemku Mima była inna niż w świetle, w dzień. I była, i jej nie było.

- Mimo, śpisz? – zapytałem ją. Nie odpowiedziała, ale jej płytki oddech zdradzał, że nie śpi.

- Nie zaczepiaj jej – powiedział mój brat z jej drugiej strony – Nie widzisz, że śpi.

- Zapytaj ją, zobaczysz, że nie śpi.

- Mimo, śpisz?

Mima milczała.

- Widzisz, że śpi.

- Nie śpi.

- To, dlaczego ci nie odpowiada, jak nie śpi.

- Bo płacze.

- Jak to płacze. Jak człowiek płacze, to słychać.

- Ona płacze w myślach – powiedziałem. – Mimo, nie śpisz, prawda?

Mima nie odpowiadała.

Po tamtej stronie, w dużym pokoju upuszczono coś szklanego, co się rozbiło. Mima przysunęła się do mnie i mnie objęła. I nazwała mnie imieniem mojego brata. Brat wstał i zaświecił lampę. Mima kryła swoją twarz w moim ramieniu. Potem nagle usiadła na łóżku. Jej oczy wyglądały tak, jakby płakała, ale nie było w nich żadnych słonych korali, żadnych słonych rozgwiazd.

- Niech go cholera weźmie – przeciągnęła powoli grubym głosem – jak babka Kerelezka. Babka Kerelezka mieszkała obok młyna. Ona tak przeklinała. Przeklinała prosięta popa, stonkę ziemniaczaną, psy. O prosiętach popa nie wiem czy zdychały, ponieważ mieszkały pod ziemią, ale jeśli przeklęła jakiegoś psa, pies obowiązkowo zdychał. Babka Kerelezka miała brodę i kiedy musieliśmy przejść obok młyna, biegliśmy tak, jakby goniły nas bawoły.

- Nie mów tak… nie przeklinaj go – powiedział brat. – To twój ojciec. Naprawdę może go wziąć.

- Nie jest nim.

- Jak to nie jest? – zapytałem. – Przecież będziesz mieć braciszka.

- Nie chcę nikogo.

- To twój ojciec – powiedziałem i ja.

- Dobrze, niech go nie weźmie. Tylko niech ma mały wypadek ciężarówką. Tylko trochę niech się porozbija.

Po kilku dniach tamta Bożana zniknęła, a Christo i Stefka znowu się zeszli. My z bratem potajemnie chcieliśmy, żeby znowu się pokłócili i rozeszli, a Mima przyszła do nas spać. Ponieważ byliśmy bliźniakami, czytaliśmy w swoich myślach i czasami rzucaliśmy sobie długie pytające spojrzenia. Nigdy jednak nie wymawialiśmy swoich myśli na głos. Później urodził się Tichomir, braciszek Mimy. A potem, mimo że bardzo chcieliśmy pójść do pierwszej klasy na wsi, mama z tatą zabrali nas do szkoły w Sofii.

Mima – córka Christa. Widywaliśmy się w wakacje, ale spotkania przebiegały coraz drętwiej. Tichomir wyrósł na grubego, kroczącego chwiejnie niemowlaka. Christo też przytył. Słuchaliśmy, kiedy babcia i dziadek mówili jak przyłapał Stefkę z dyrektorem sierocińca, takim jednym w złotych okularach i ze skórzaną torbą, i pobił ją do nieprzytomności. Jak zaczął pić. Rok czy dwa później Stefka i Mima wyjechały do Ruse. A Tichomir został z babcią i ojcem. Nie wiem czy byłem zakochany w Mimie. Nie próbowałem też czytać myśli mojego brata w tym kierunku. To byłoby ryzykowne, ponieważ i on mógłby przeczytać moje. Wiem, że wtedy, kiedy mieszkaliśmy na wsi i kiedy przez cały rok był sierpień, każdego dnia budziłem się z myślą, że dziś zobaczę Mimę. I dzięki temu dzień stawał się ciekawy jak latawiec, jak przepiórcze jajko, jak finka z rączką z masy perłowej. Byliśmy zgrają dziesięciu podrostków. Ja, mój brat, Benko, Mima, Petyrczo – syn handlarza jajami, który zbierał obrazki z pudełek po zapałkach, Kajczo, który lubił pokazywać siusiaka i miał twarz starca, Ilijkata, który był od nas starszy i wymyślał interesujące i niebezpieczne zabawy – drażnienie bawołów, przyklejanie robaczków świętojańskich do czoła, budowanie szałasu z siana, palenie niedopałków, skakanie do dołu z wapnem, palenie ognia w najstraszniejszym dole, tam gdzie śmierdziało padliną. Po wielu latach, podczas jednego z powrotów dowiedziałem się, że Ilijkata był niedorozwinięty i dlatego, w tym czasie zamiast chodzić do szkoły bawił się z nami. Najbardziej lubiliśmy grać w kiczkę. Kiczka to coś podobnego do badmintona, tylko że gra się patykami. Jeżeli nie uważasz, to krótki kijek, który leci jak strzała i niespodziewanie spada z nieba, może wybić ci oko.

Po siódmej klasie przyjechałem na wieś na wakacje sam. Brat został w Sofii. Babcia i dziadek zestarzeli się. Dziadek nie hodował już pszczół, nie mieliśmy owiec, nie mięliśmy kóz, tylko kury. Okrążałem skurczone podwórze, wszystkie stare ciekawe miejsca, ale nudziłem się. Przetrząsnąłem komórkę i szufladę dziadka. W środku znalazłem jakieś wielkie papiery we wzory, na których było napisane obligacje i pistolet z małymi błyszczącymi nabojami w tekturowym pudełku. I kwadratową kanciastą butelkę ze szklaną zatyczką, pełną żółtej cieczy. Obok butelki stały włożone jeden w drugi cztery małe bursztynowe kieliszki. Powąchałem płyn, to była rakija, nalałem sobie do kieliszka i wypiłem ją szybkim ruchem, odchylając głowę do tyłu. Widziałem, jak na filmach tak robili kowboje. Nagle stałem się odważny. Włożyłem pistolet z nabojami do kieszeni. Wyszedłem na podwórze. Skierowałem się w górną część ogrodu. Tam nasze podwórze graniczyło z podwórkiem Ilijki. Miejsce było ustronne, zarośnięte tarniną i powojnikiem i mogłem spokojnie wypróbować pistolet. Kiedy zbliżyłem się do stodoły Ilijki, ze środka usłyszałem dziwne dźwięki – jakby ktoś wspinał się po osypisku i nie wystarczało mu tchu. Przykucnąłem i wsłuchałem się. Dźwięki trwały dość długo. W pewnej chwili ze stodoły wylazł Ilijka, przybrany złotymi słomkami. Jego dolna warga zwisała i błyszczała od śliny. Chwycił papieros jak dorosły mężczyzna, rozejrzał się i powiedział:

- Wyłaźże. Nikt nie patrzy.

Ze środka wyskoczyła dziewczyna, która zapinała w ruchu guziki sukienki. Była to Mima. Wydoroślała. Przez moment widziałem jej gołe uda aż do góry. Nie zauważyli mnie i każde wróciło do swojego domu. Wróciłem i ja.

- Mima jest tutaj – powiedziała przy kolacji babcia. – Idź do niej jutro, spotkajcie się. Ile się nie widzieliście? Chyba już jakieś cztery-pięć lat.

- Pójdę – powiedziałem.

Zebrałem się dopiero trzeciego dnia, ale Mima już wyjechała do Ruse. Do Ilijki nie poszedłem. Naboje wystrzeliłem z daleka w dach ich stodoły. Sierpień się skończył i wróciłem do Sofii. Później babcia zachorowała na raka. Operowali ją. Potem upadła i złamała sobie staw biodrowy. Wzięliśmy ją do siebie, do Sofii. Kiedy byłem w wojsku, miała wylew. Żyła jeszcze kilka lat ledwo się poruszając, powłócząc nogami. Ożeniłem się, dostałem się na uniwersytet i zacząłem pracować. Czasami, kiedy wieczorem wracałem do domu, widziałem ją przy oknie – siedziała i śpiewała; jakąś pieśń, której i słowa, i melodię zapomniałem; tylko jakieś uczucie pozostało po pieśni; i dlatego teraz wsłuchuję się w piosenki ulicznych śpiewaków w przejściach podziemnych Sofii, obym odkrył, która była pieśnią babci. Latem umarła.

Dwa lata później dziadek też dostał wylewu. Żył jeszcze dwa lata nie mogąc mówić. Jakby jego język był przybity gwoździem. Mama i wujek byli zmuszeni sprzedać dom w odległej wsi. Kupiła go rodzina Pomaków.

Przed kilkoma laty byłem w delegacji w tamtym rejonie. Skończyliśmy wcześniej pracę i powiedziałem kierowcy, żebyśmy zajechali do wiesi. Zatrzymaliśmy się przed gospodą, żebym sobie kupił papierosy i kilka piw. Dopiero po trzecim gardło mi się rozluźniło. W środku było prawie pusto, tylko dwóch-trzech mężczyzn w drelichowych ubraniach i białych skarpetkach drzemało nad kieliszkami z miętówką. Z sufitu zwisała nasmarowana trucizną taśma oblepiona muchami. Ruszała się jak żywa i brzęczała. Kobieta za ladą była gruba i miała duże okrągłe kolczyki. Makijaż rozmazał się jej w strużki wokół oczu.

Ścieżka do domu była taka sama, jak wtedy, przed czterdziestu laty. Skręciliśmy w lewo z szosy, zeszliśmy w dół przez polanę ze starą studnią w jej górnym krańcu, gdzie graliśmy w kiczkę. Przeszliśmy przez mostek. Później tą samą wąską drogą za polaną skręciliśmy w lewo między słupem telegraficznym z jednej strony i ogrodzeniem z drugiej. I zatrzymaliśmy się przed nami. Po morwie sterczały tylko pniaki.

Rodzina Pomaków powitała mnie serdecznie, kiedy im powiedziałem, że jestem wnukiem nauczyciela. Powiedziałem im, że dziadek nie żyje. Babcia – także. Ścieli gruszę, jabłoń i wiekowego orzecha. Schodów z białego kamienia nie było, były inne – nowe, cementowe. Zapytałem o Christa. Mężczyzna głośno zawołał z podwórza „Ristu-u-u, hej, Ristu-u-u”. Kiedy wyszedłem na ulicę i ruszyłem w kierunku domu Christa, on już czekał na mnie przed drzwiami. Trzymał butelkę rakii i dwa kieliszki. Poczęstowałem go papierosem. Usiedliśmy na wysokim progu bramy – wielkiej bramy, zrobionej tak, że nawet ciężarówka może przez nią przejechać. Powiedziałem mu, że wujek jest w Kanadzie. Haruje tam, daje sobie radę, ale ma Parkinsona i cały się skurczył. Zapytałem o Tichomira. Został kierowcą. Popracował trochę. Miał wypadek. Wreszcie Christo wskazał ręką wypłowiały nekrolog na drzwiach za naszymi plecami i znowu sobie nalał.

Spojrzałem na zegarek. Musiałem już wracać. Wstałem.

- Poczekajże, weź coś do Sofii. Tak, z pustymi rękami nie wypada...

Christo wszedł do domu i wrócił z reklamówką pełną orzechów.

- Wszystko wycięli. Tylko mój stoi. Trzymaj, weź do Sofii.

A Mima, przypomniałem sobie nagle. Co z nią?

Czym są wspomnienia? Zabawą w kiczkę? Pieśnią, której i słowa, i melodię zapomniałem? Lub czymś, co z pomocą kilku paczek papierosów i kilku dzbanków kawy możesz przemienić w schody z białego kamienia do świata, którego już nie ma. I po których, aby czytelnik mógł się wspiąć, autor musi zejść.

Zanim ruszyliśmy szosą, znowu zajechaliśmy do gospody, żebym sobie kupił kilka piw na drogę. Kiedy brałem resztę, nasze dłonie z kobietą zza lady dotknęły się.

- Jak się masz, Mimo? – zapytałem.

- A niby jak? Upał. Nie do wytrzymania. Już by się skończył ten sierpień.

W każdą rękę wziąłem po trzy piwa, wyszedłem, wsiadłem do samochodu. Kierowca ruszył. Tablica z nazwą wsi została za naszymi plecami. Do Sofii droga była daleka. Oby wystarczyło mi piwa.

 

Przełożyły z bułgarskiego: Marzena Kwiatkowska i Anna Lichosyt

Redakcja: dr Mariola Mostowska

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW