29.03.2011

WSZYSTKO

 

bg_lang[4]

Angel Igov

 

Tak. Już pierwszy raz kiedy ją zobaczyłem, powiedziałem sobie, że to jest dziewczyna dla mnie. A ten pierwszy raz był piętnastego września dokładnie pięć lat temu.

Wówczas była średniego wzrostu, z niezbyt długimi ciemnobrązowymi włosami i jakąś dziką prowokacją w spojrzeniu, jakby zaraz miała napluć w twarz światu nie ze złości, tylko żeby zobaczyć, co się stanie. Wyróżniała się wśród grubych, rumianych kujonek tak, jak jeden wilczek wyróżniający się wśród legowiska posłusznych pudelków. I pomyślałem sobie, że te 5 lat, które miałem spędzić w tym przeklętym ciężkim liceum, może nie będą aż tak nieprzyjemne.

Tak, taka była. Przez lata nie zmieniła się wiele. Tylko trochę podrosła, a dzikość w jej spojrzeniu stała się jakaś głębsza, bardziej sensowna: „Ważne jest, stary, pokazać temu pieprzonemu światu, że ci on zwisa i nauczyć go, żeby nie mieszał się w twoje spawy: Przestraszysz go, wtedy już możecie rozmawiać jak ludzie.”

Teraz myślę sobie jak wyglądałem wtedy i czy ona też poznała w mojej osobie człowieka, czyjego los jest napisany tym samym wściekłym, szerokim charakterem pisma, jak jej. Na pewno wyglądałem jak szumowina w oczach dziewczyn, które od dwóch lat sypiały z podręcznikiem pod poduszką, tylko po to, żeby dostać się do tej szkoły; a moi drętwi koledzy z klasy, którzy spuszczali zmieszany wzrok, kiedy któraś z tych dziewczyn przejdzie obok nich, na pewno zazdrościli mi, bali się mnie i nienawidzili mnie. „Patrzcie go, ten z długimi tłustymi włosami i w szmatławym ubraniu, i z papierosem, patrzcie go jak to on patrzy, jakby cały świat leżał mu u stóp!" Tak, z pewnością wyglądałem na nadętego, ponieważ patrzyłem na nich diabelnie pogardliwie. Wtedy byłem jeszcze młody i uważałem, że poniżej mej godności jest "podporządkowywanie się" – t.j. regularne chodzenie na lekcje, zdobywanie dobrych ocen i odpowiadanie bez zbędnych odzywek. Upłynął czas i już uważałem, że jest poniżej mojej godności zgrywać się uciekając regularnie z lekcji, umyślnie myląc na klasówkach rzeczy, które wiem i charkając głośno na podłogę klasy. W istocie nie ma znaczenia, jaki jesteś na zewnątrz i nie ma po co robić z siebie "co to nie ja" – to dziecinada.

Poniekąd Wichra wpłynęła na mnie w tym kierunku. Nikt inny nie potrafił tak, jak ona żreć się z belferkami, doprowadzając je do histerii – ale robiła to tylko, jeżeli ją sprowokowały. Zmuszała je by ryczały ze złości, a później umiała wszystko tak idealnie, że nie pozostawało im nic innego, jak tylko ze zgrzytaniem zębów postawić jej szóstkę. A jej pozostawała świadomość, że nie pozwoliła się pokonać jakiejś tam prukwie.

Inni nie mogli przełknąć i tego, że tak szybko zaczęliśmy ze sobą chodzić – już na pierwszej imprezie, gdzie dziewczynki posiadały na krzesełkach i rozmawiały o filmach lub omawiały sposób, w jaki któraś tam nauczycielka wykłada materiał, a chłopcy stali dumnie wyprostowani i udawali macho, wymachując butelkami z piwem, które wylewali przez balkon, myśląc, że nikt ich nie widzi. Wyobrażam sobie jak ktoś szepnął komuś: „Czy wiesz co robią Andrej i Wichra w tamtym pokoju?” – i później szept wzmógł się, zrobił się głośniejszy od zwierzęcego ryku i wzniósł się jak fala, która zmiotła talerze z kanapkami, serwetki i rozmowę o nauczycielce angielskiego sąsiedniej klasy.

To był mój trzeci raz, kiedy całowałem się z dziewczyną i uważałem się już za bardzo obytego. W pewnej chwili powiedziałem sobie: „Ej, dlaczego niby mam nie przelecieć tej dziewczyny?”, zacząłem patrzeć na nią jak najbardziej perwersyjnie i zapytałem ją:

– Czy chcesz, żebyśmy to zrobili?

Ale ona uderzyła mnie jak mokrą szmatą.

– Weź pilnuj swego nosa, gówniarzu!

I to było zdanie, które spowodowało, że definitywnie się w niej zabujałem.

Większość ludzi strasznie szokuje, gdy widzą takich ludzi, jak Wichra i jak ja, żeby chodzili dłuższy czas. Według nich tylko „porządnie wyglądający młodzieńcy i dziewczęta” mogą być razem dłużej. Inni „rozpuszczeni” zgodnie z regułą zrywają najpóźniej po miesiącu. E, my z Wichrą chodziliśmy prawie pięć lat. I w istocie jeszcze można uważać, że chodzimy. Co najmniej dlatego, że nie zerwaliśmy ze sobą i ja przynajmniej nie mam zamiaru zerwać z nią, a i ona nie ma takiego zamiaru, jestem pewny. Jednak teraz wsadzą nas do więzienia kto wie na jak długo i to trochę zmieni postać rzeczy. Nadal będziemy chodzić ze sobą, ale nie będziemy się widywać.

Tutaj, w areszcie tymczasowym, są w stosunku do nas bardzo ostrożni, ponieważ wokół procesu zrobił się spory szum. Znalazł się cały tłum miłych okularniczek z różnych fundacji i rozczulonych socjologów z drżącymi rękami, którzy wyjaśniają ludziom, że „winnych jest nie tych dwoje młodych ludzi, którzy ukończyli z wyróżnieniem elitarne sofijskie liceum, a społeczeństwo, które ich takimi uczyniło.” I to samo społeczeństwo, które nas takimi uczyniło, siedzi przed telewizorem, potakuje z aprobatą i mądrze powtarza: „Tak, tak, dokładnie tak, społeczeństwo jest winne!” „W przeciwnym razie” – mówią, – „jak wyjaśnić całą tę bezmyślność i niedorzeczność tego na ile tragicznego, na tyle absurdalnego przestępstwa?” Śledczy byli gotowi wyjaśnić to tym, że się naćpaliśmy, jednak dziennikarze rozkrzyczeli się, oświadczyli, że „nieporadne śledztwo nie uwzględnia całej zawiłości przestępstwa i jego symptomatyczności dla całej nacji”, i zasypali nas pytaniami jak my wyjaśnimy ten nasz czyn. Kiedy im powiedzieliśmy, że zrobiliśmy to, ponieważ chcieliśmy spróbować wszystkiego w życiu, nie zrozumieli nas i oto dlaczego zrobił się jeszcze większy szum. Według mnie teraz dostaniemy o wiele mniejszy wyrok, niż zasługujemy i wini temu są wszyscy ci dziennikarze, socjolodzy i przewodniczące fundacji. A to wcale mi się nie podoba. Zamierzam nalegać w sądzie o najsurowszą karę, przewidzianą przez prawo, ponieważ w przeciwny razie nie byłoby to uczciwe. Przyzwyczaiłem się, że zawsze ponoszę konsekwencje wszystkiego, co zrobiłem. I jakby wam to wyglądało niedorzeczne, gotowość do ponoszenia konsekwencji uwalnia cię praktycznie od wszelkiej odpowiedzialności. Z Wichrą umówiliśmy się, że kiedy ktoś spóźni się na spotkanie, dostaje w twarz od drugiego. I w ten sposób nigdy nie martwiłem się przez całą drogę czy przyjdę na czas i nigdy nie miałem wyrzutów sumienia, że się spóźniam, bo wiedziałem, że dostanę w twarz, na co zasłużyłem, i że ten policzek wybawi mnie od wszelkiego poczucia odpowiedzialności. I kiedy z Wichrą dokonaliśmy tego, za co teraz jesteśmy sądzeni, wydaje mi się, że mieliśmy świadomość, że poniesiemy tego konsekwencje. A jeśli teraz nam ich zaoszczędzą i ujdzie nam z jakimś mizernym wyrokiem, później przez całe życie będziemy czuć się wini, i to byłoby piekielnie podłe.

Zawsze zadziwiali mnie ludzie, którzy twierdzą, że bycie pisarzem jest zawodem gabinetowym. To jedna z największych głupot, jakie słyszałem. Co takiego może opisać jakiś szczur, zamknięty między czteroma ścianami, porośniętymi książkami tak, jak skała porośnięta mchem? Co najwyżej przetworzy to, co już przeczytał.

Teraz wydaje mi się coraz bardziej prawdopodobne, że pewnego dnia rzeczywiście zostanę pisarzem. Więzienie skłania do zajrzenia w głąb siebie i przemyśleń, tak więc tam będę mógł nadać sens wszystkiemu, co przeżyłem – a tego wcale nie jest mało, uwierzcie mi. Tyle razy poruszałem się po krawędzi między tym co żałosne i wzniosłe, że zdecydowanie mam coś do powiedzienia. I w istocie nierzadko łapałem się na tym, że robię różne rzeczy właśnie po to, aby móc pewnego dnia je opisać. Rozumiecie, mówię sobie: „Przyszły pisarz musi spróbować wszystkiego” – i skaczę na główkę. Z Wichrą sypialiśmy pod mostami Rzeki Perłowskiej, a następnego dnia stroiliśmy się w oficjalne ubrania i szliśmy na przyjęcie do Klubu Atlantyckiego (zupełnie przypadkowo zdobyliśmy zaproszenia). Zdarzało nam się przez wiele dni wciąż być razem, iść na imprezę, ona poderwie kogoś, ja poderwę jakąś, a rano znów wyruszyć we dwoje, pójść do jakiegoś parku i spać dopóki słońce przypiecze zbyt brutalnie i nas obudzi. Trzy kolejne lata jeździliśmy w lecie do Sozopolu i tam spędzaliśmy po dwa miesiące prawie bez pieniędzy – ponieważ zawsze skądś znajdywało się i jedzenie, i picie, za które nie płaciliśmy i którego nie kradliśmy – jedyne, co kradliśmy, to były książki. To jest tak proste: wchodzimy do księgarni, przeglądamy długo wiele książek, dopóki oko ochrony i sprzedawczyń nie przywyknie do nas, potem Wichra wsuwa jedną-dwie pod ubranie, ruszamy do wyjścia, uśmiechamy się miło, pytamy ochroniarza czy nie ma jakiegoś papierosa, on zwykle ma, dziękujemy, wychodzimy, potem wracamy, aby zapytać sprzedawczyni coś o jakiejś tam książce i znowu wychodzimy, całkowicie rozwiawszy brak zaufania, który zrodził się natychmiast, jak tylko zobaczyli nasze brudne włosy i obdarte ubrania. Książki stały się dla nas jak narkotyk: kradliśmy, czytaliśmy i potem obdarowywaliśmy przyjaciół. Tak przeczytaliśmy rzeczy, które w przeciwnym razie na pewno nigdy by nam nie wpadły w ręce: prawie całego Dostojewskiego, Hermanna Hessa, Błoka, Marqueza, Rimbauda – czytaliśmy nawet Dylana Thomasa, o którym żaden z naszych znajomych nie słyszał, i nakręciliśmy się, by ukraść go w oryginale, jednak nigdzie go nie znaleźliśmy.

Początkowo myślałem sobie, że strasznie będzie mi ciążyć siedzenie zamkniętym w jakiejś ciasnej celi. Dla mnie było męką nawet siedzenie w domu, a co dopiero w tej pace, z której nie możesz wyjść. Ale odkryłem (i bardzo się zdziwiłem), że wcale nie czuję się tak podle. Prawda, brakuje mi przyjaciół, brakuje mi parków, brakuje mi nocy na ulicach, brakuje mi Wichry – lecz Wichra jest ze mną, nawet kiedy jej nie ma, a wszystko pozostałe wydaje mi się bardzo odległym, mglistym wspomnieniem z jakiegoś poprzedniego życia. Nie żebym się pogodził – nie! – nie jest też tylko to, że zdaję sobie sprawę, że taka jest moja dola. Jest coś innego: po tym, co zrobiliśmy, my dwoje naprawdę możemy powiedzieć, że przeżyliśmy wszystko. Teraz już nie są mi potrzebne nowe wrażenia, ponieważ nie mogę mieć nowych wrażeń – tylko powtórki starych. Nic nowego więcej nie może mi się przydarzyć. Wy, oczywiście, powiecie, że jestem ledwie na początku swej życiowej drogi i że dopiero stoją przede mną nowe rzeczy, tak różne od dotychczasowych, że nie mogę ich sobie wyobrazić i dlatego uważam, że przeszedłem przez wszystko. Być może tak jest, ale skoro nie mogę ich sobie wyobrazić, są one absolutnie nierealne i nie mają wartości. Powiedzmy to tak: przeżyłem wszystko, co miałem możliwość przeżyć. I oto: teraz będę miał całe lata spokoju, zamknięty w ciasnej celi, i co innego mam zrobić, oprócz nadania mu sensu i opisania go?

Kiedy tak sobie siedzę na więziennym łóżku i patrzę przez kraty w oknie, cały stos wspomnień przelatuje mi przez głowę. Teraz przypominam sobie jak chcieli mnie wyrzucić ze szkoły z powodu irokeza. Wtedy z Wichrą od dłuższego czasu trzymaliśmy z pewnymi punkami i ogarnęła mnie mania, żeby zapuścić irokeza. Tak więc wyhodowałem sobie tego irokeza, i jak wystarczająco urósł, pofarbowałem go na jaskrawozielono, i tak poszedłem na rozpoczęcie roku szkolnego – przed – ile to było? – trzema laty. A nasza dyrektorka była jakaś sztywniaczką – tak w ogóle to mądra kobieta, ale sztywniaczka – i mówi: jeżeli się nie pojawiasz w szkole w przyzwoitej postaci, wyrzucimy cię! Na początku pomyślałem, że sobie żartuje, jednak po kilku dniach wezwała mnie do gabinetu i powiedziała: ,,Dogadajmy się, albo będziesz chodzić jak normalny człowiek, albo szukaj sobie innej szkoły. To jest najbardziej elitarne liceum w Bułgarii i my czegoś takiego nie będziemy tolerować.” Strasznie się na nią zezłościłem i nagadałem różnych rzeczy o ograniczaniu wolności, o tym, że się nie dam, aby mnie tłamszono itp. I sprawa zrobiła się poważna. Dobrze, że był nasz wychowawca – on zawsze bardzo zachwycał się mną i Wichrą, ponieważ żałował, że w młodości nie był ,,szalonym małolatem”, jak się wyrażał. A więc, złapał mnie facet, chciał się dowiedzieć, co nagadałem dyrektorce, zaśmiał się i powiedział: „Tak się nie gada, Andrej, tu trzeba trochę dyplomacji. Zamiast się z nią kłócić, że ogranicza ci wolność, oburz się, że postępuje tak, jak postępowało się w czasach komunistycznych. Czy my żyjemy w demokratycznym państwie, czy też nic się nie zmieniło od czasów totalitaryzmu? – tak powiesz, i zobaczysz jak podkuli ogon. A poza tym masz rację, że nie pozwalasz, żeby cię tłamszono, ale nie zawsze trzeba rwać się z pięściami do przodu.” I posłuchałem go, i przez kolejne dni opowiadałem każdemu nauczycielowi, że dyrektorka postępuje jak funkcjonariuszka komunistyczna z lat pięćdziesiątych, aż ona się przestraszyła i zostawiła mi irokeza. Nie żebym go nie ściął kilka miesięcy później – po prostu znudził mi się, a i było z nim sporo zachodu, żeby go utrzymać.

Przypominam też sobie pewnego starego hipisa, którego spotykaliśmy w Sozopolu co roku. Jeździł nad morze na july morning[1] i zostawał do końca ładnej pogody. Żył tym, czym go poczęstowano, co wyżebrał, co zebrał z kubłów i co ukradł – i mogę wam powiedzieć, że nie bywał głodny. Nawet i my nie bywaliśmy głodni, choć nie kradliśmy i nie grzebaliśmy w śmieciach. Więc, ten człowiek był dość zabawny, ponieważ opowiadał mnóstwo historii – niektóre prawdziwe, niektóre nie tak bardzo, – a był przy tym krasomówcą. Siedzimy sobie w ogródku przed kapliczką, popijamy z jakiejś butelki i go słuchamy. Przypominam sobie najbardziej nieprawdopodobną z jego historii: jak poderwał jakąś laskę, dwadzieścia lat młodszą od niego, i ona go prowadzi do swego domu, żeby się z nim pieprzyć. I siadają najpierw do stołu, żeby coś zjeść i wypić, i właśnie wtedy – hop! – wraca matka. Laska strasznie się zmieszała, ale nasz człowiek siedzi sobie, pali papierosa i patrzy na matkę, i wydaje mu się, że gdzieś ją widział, a ona też patrzy na niego wybałuszonymi oczami i z rozdziawionymi ustami i w końcu mówi: ,,Czy to ty, Petre, niech cię Pan Bóg skarze!” I w tym momencie starzec dramatycznie milknie, spogląda na nas i kończy: ,,I co się okazało: byłbym przeleciał własną córkę!” Potem milczy, milczy i w pewnej chwili mówi: ,,No to chodźmy do mojego mieszkania!” My rozdziawiamy usta jak matka tamtej laski: do mieszkania? No tak, do mieszkania! I cieszymy się: super, wykąpiemy się, trochę się ucywilizujemy – a on, drań, prowadzi nas pod jedno drzewo i uroczyście oznajmia: ,,Oto moje mieszkanie!”

Było to akurat po jednym july morning – poprzedniego, czy jeszcze wcześniejszego dnia powitaliśmy słońce i wyruszyliśmy w kierunku Sozopola. Był z nami i jakiś Grybi: taki jeden porąbany, z długimi kręconymi włosami i brodą, chodził półnagi z jakimś zaostrzonym kołkiem, na który nadział rozbitą butelkę. Wchodzi do kaplicy tak, jak jest, półnagi i z tym kołkiem, i zaczyna tańczyć jakiś tam jego taniec, i wypowiada różne zaklęcia, a staruszka piszczy: „Wyjdźcie, wyjdźcie, proszę was, bo wezwę policję” – a on wymachując kołkiem z butelką krzyczy ze swej strony: „Ludzie, to jest miecz samurajski, ludzie, nie chce was poranić, odsuńcie się ode mnie!” I ona naprawdę zawołała gliny, i wyprowadzili go z kaplicy, zażądali od niego dowodu osobistego, a on zaczął grzebać w swoim plecaku, wyciągnął etykietkę z „Ariany”[2] i powiedział: „Myślę, że o to wam chodzi”. I starszy glina wolno, bardzo wolno powiedział: „Od dawna nikt sobie ze mnie tak nie zakpił”. I odprowadzili go. Nie chcę nawet myśleć jakie lanie dostał przez tę etykietę.

Dziennikarz spytał mnie: „Domyśla się Pan, jak się będą czuć Pana rodzice? ” „Nie zrozumieją mnie” – odpowiedziałem im. Właściwie to mama może przynajmniej spróbuje. Ona jest fotografem; pracuje pewnej gazecie, ale oprócz tego robi też inne zdjęcia, które chce pewnego dnia pokazać na wystawie: małe, obdarte Cyganiątka, które krążą i zbierają pieniądze do plastikowych kubeczków – małe, obdarte Cyganiątka o nie rozumiejącym spojrzeniu; wyniszczeni przez alkohol mężczyźni, walających się w śmieciach; młodzi, którzy biją swoje psy; starcy, którzy smutno patrzą na lśniące wystawy sklepowe – moja mama zdecydowanie ma poczucie brzydoty. Z pewnością dlatego wyszła za mąż za tego śmiesznego okularnika, który formalnie jest moim ojcem. Mój prawdziwy ojciec był jakimś gwałtownym i stukniętym typem – mama mówiła, że wdałem się w niego. Była jeszcze bardzo młoda, kiedy się z nim poznała i tak, jak wiele łagodnych i dobrze wychowanych kobiet z rodzin inteligenckich doznawała niepowstrzymanego popędu do dzikości u mężczyzn. I znalazła jednego jaskiniowca, jednego faceta z figurą starogreckiego atlety i bujnymi blond włosami – widziałem go na zdjęciach. Pobrali się, urodziłem się ja, a później starogrecki atleta opuścił się w stroju nurka badać jakąś jaskinię i więcej nie wrócił. Mama wpadła w straszną depresję i rozpaczliwie uczepiła się jedynego oparcia, które dostrzegła – jednego byłego kolegi ze studiów i adoratora. Nie pamiętam ich ślubu i wątpię, żebym zapamiętał coś istotnego z tego człowieka, który tak w ogóle przejawia najlepsze chęci porozumienia się ze mną, choć nigdy się to nie udaje. Jest tak sumienny, uporządkowany i pedantyczny i chce od innych, by byli również tak sumienni, uporządkowani i pedantyczni jak on, a kiedy tak się nie dzieje, próbuje być surowy i to jest jedna z najśmieszniejszych rzeczy, jakie widziałem. Od sześciu lat tylko lękliwie plecie mojej mamie o „złym towarzystwie”, w które wpadłem, o „złości”, którą nosiłem „w swoim sercu”, i – w ogólnym zarysie – o tym, że źle skończę. Teraz powie: „Wiedziałem, że Andrej źle skończy, ale ty mnie nie słuchałaś. I znów się pomyli. Choćby dlatego – miejcie więcej szacunku – ja nie skończyłem.”

Z tego, co wiem o rodzicach Wichry, na pewno i oni przyjmą to bardzo źle, i przy tym zrozumieją ją jeszcze mniej. W przeszłości jej dziadek był jakąś ważną szychą we władzy komunistycznej: posłem, ministrem i nie wiem kim jeszcze; i jego syn – jej ojciec – był świetną partią. Ożenił się z jedną aktorką, która odeszła od niego, po tym jak komuniści – i z nimi dziadek – utracili władzę. Tak, odeszła od niego, i zabrała ze sobą córkę. Wichra strasznie gardziła swoją matką, nazywała ją „podłą i obślizgłą laleczką” i wolała mieszkać z ojcem, ale nie było jak, widywali się tylko od czasu do czasu. Raz zaprowadziła mnie do niego i wystarczyło mi dziesięć minut, żeby zrozumieć, że to jeden z najbardziej nieszczęśliwych ludzi, jakich widziałem, pomimo iż miał super mieszkanie z ogromnym tarasem w „Lozenec”[3], drogi samochód i kupę kasy. Był samotny. I dodatkowo cierpiał przez to, że Wichra nigdy nie chciała od niego pieniędzy i w ogóle nie interesowała się jego bogactwem: cierpiał, ponieważ to bogactwo było jedyną rzeczą, którą osiągnął, jedyną rzeczą, którą posiadał.

I znów myślę sobie o tym, co zrobiliśmy. Po raz setny. Nie żałuję, nie czuję się winny, ponieważ wiem, że teraz dostanę to, na co zasłużyłem. Poczułem się paskudnie tylko, kiedy pokazali mi na zdjęciu dzieci tamtego człowieka: były całkiem małe, pięcio-sześcioletnie; i takie sympatyczne, uśmiechnięte… Zapytali mnie: „Jak Pan myśli, przez ile czasu te dzieci się nie uśmiechną?” – i ktoś wewnątrz we mnie zaryczał, zawył, ale ja nie wypuściłem go na zewnątrz. W końcu każdym wyborem, jakiego dokonuje, człowiek angażuje całą ludzkość – tego się uczyliśmy na filozofii. To znaczy, nie możesz zrobić czegoś, żeby w ten sposób nie wyrządzić nikomu krzywdy. Taka jest kolej rzeczy i nasz przypadek nie stanowi wyjątku. I jeśli mam być uczciwy, w tamtej chwili, kiedy szepnąłem Wichrze „Niech będzie ten”, w ogóle nie pomyślałem o jego dzieciach, jego żonie i wszystkich jego krewnych do dziewiątego pokolenia. A i kto to wie? Być może tak było mu pisane i właśnie to było jego przeznaczenie; być może w tamten deszczowy listopadowy wieczór on szedł szerokimi, pewnymi krokami ku swemu przeznaczeniu i głęboko w sobie czuł, że zaraz zdarzy się to, co musi się zdarzyć… Chcieliśmy doświadczyć wszystkiego, a jemu było przeznaczone, że zdarzy się to, w tamten deszczowy listopadowy wieczór. To znaczy po prostu musieliśmy znaleźć jeden drugiego – i znaleźliśmy.

Znów nie wracaliśmy od kilku dni do domu. Było chłodno i nie mogliśmy spać w parkach czy pod mostami, ale znaleźliśmy sobie jakiś porzucony dom, który w ciągu lat próbowano remontować, a później zdecydowano, że po prostu zostanie zburzony, ale zwlekano. Po ścianach z odpadniętym żółtym tynkiem łaziły pająki i z zapałem plotły sieć za siecią; nocą w gości przychodziły nam myszy, a rano wątłe, chłodne listopadowe słońce przełaziło przez okna, w których od dawna nie było szyb i przesuwało po naszych zdrętwiałych ciałach obślizgłe łapy: mdła pieszczota, tak jakbyś dotykał żaby. Tam spaliśmy, tam się pieprzyliśmy, tam rozmawialiśmy o Camusie, o Dostojewskim, o ojcu Wichry, o moim ojcu, który nie wrócił z jaskini… o wszystkim. Myślę, że w tamtej chwili w naszych głowach było więcej Camusa i Dostojewskiego niż kiedykolwiek; w każdym kącie pomieszczenia mieliśmy po jednym „obcym”, który nieświadomie opróżniał swój pistolet w martwe ciało jakiegoś Araba; a przy każdym „obcym” stał jeden Iwan Karamazow, który zupełnie nie zauważał sceny, a tylko patrzył z uniesieniem przez okna i szeptał „Jeśli nie ma Boga – wszystko jest dozwolone! Jeśli nie ma nieśmiertelności duszy – wszystko jest dozwolone!” A skoro wszystko jest dozwolone, myśleliśmy, że wszystkiego trzeba spróbować. Czy możesz przekroczyć ostatnią barierę? Zabić człowieka, żeby wiedzieć, że spróbowałeś wszystkiego? Pozbawić ludzkiego życia, żeby napisać książkę? Obcy, Karamazowi, Parkopan[4] i LSD. Stary, musimy spróbować wszystkiego. Wszystkiego. Musimy zobaczyć, co znaczy zabić człowieka. Musimy splamić sobie ręce krwią, musimy wpuścić śmierć przez drzwi, żeby zrozumieć, że żyjemy. I w tamten deszczowy listopadowy wieczór, i kałuże na ulicach, i deszcz z jego napiętym oczekiwaniem, i nie, nie ten, i być może los nam go przyprowadzi, i potworne pyski szemrzących drzew, i pies, który patrzy na nas żółtymi oczami zza okna – lub być może z dna morza – i ten też nie, ale my mimo wszystko zrobimy to, i ostatnia bariera, i strach, i deszcz czekają na nas, żebyśmy to zrobili, i pies czeka na nas, żebyśmy to zrobili, drzewa z łuskowatymi łapami czekają na nas, żebyśmy to zrobili, i jakiś człowiek – ani młody, ani stary – jakiś człowiek w ciemnym ubraniu, z parasolem i bez twarzy, i niech będzie ten – a jak to zrobimy, skoro nie ma twarzy, i tak jest sądzone, to znaczy, że to zrobimy, przepraszam, która godzina i gardło – zanim zawołał o pomoc – i jedna chwila, w której wciąż jeszcze możemy się zatrzymać, ale my nie chcemy się zatrzymać, i on jest na ziemi, a nóż jest w mojej ręce, i chwilę później nóż już nie jest w mojej ręce, a człowiek ma już twarz, i kiedy go zabiliśmy, daliśmy mu twarz, i jeszcze kilka minut i niech to diabli wezmą, naprawdę to zrobiliśmy, i teraz naprawdę wiemy, że żyjemy, ponieważ wypiliśmy do dna – wraz z osadem, a osad jest śmiercią – i teraz naprawdę wiemy, że żyjemy, ponieważ spróbowaliśmy wszystkiego.

 


[1] Tradycja witania pierwszych promieni słońca na brzegu Morza Czarnego w Bułgarii z 30.06 na 01.07, związana z ruchem hipisowskim. Nazwa pochodzi od piosenki zespołu Uriah Heep – przyp. tłum.

[2] Ariana – marka bułgarskiego piwa – przyp. tłum.

[3] elitarna dzielnica Sofii – przyp. tłum.

[4] lek na chorobę Parkinsona, zażywany przez narkomanów – przyp. tłum.

 

Przełożyła z bułgarskiego: Katarzyna Ignaciuk

Redakcja: dr Mariola Mostowska

Brak komentarzy:

Abonament blog - WIADOMOŚCI

KOLO NAUKOWE STUDENTÓW BULGARYSTÓW