Ostatnie cztery dni spędzam w biurze. Prawie nie wychodzę, tylko na róg, po papierosy. Wczoraj przepędziłem kobietę, która przychodzi sprzątać. Zapłaciłem jej i powiedziałem, żeby sobie poszła. Nawet nie wpuściłem jej do środka, powiedziałem jej to w drzwiach. Nie wyglądała na szczególnie obrażoną. Odniosłem wrażenie, że nie wie kim jestem. Ale też nie zapytała. To dobrze.
Nocą leżę na kanapie w gabinecie i patrzę przez ogromne panoramiczne okno, mimo że nie ma tam na co patrzeć. Już znam na pamięć ten marny kawałek nieba, który stąd wygląda tak rozlegle. Znam wszystkie jego kolory i odcienie o każdej porze dnia i nocy. Nie ma czym mnie zaskoczyć. A i gruba szyba izolacyjna chroni mnie niezawodnie. Jakby to nie było dziwne, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuł się tutaj tak przyjemnie bezpieczny. Być może tych ostatnich skradzionych godzin będzie mi brakowało najbardziej.
W gabinecie – oprócz kanapy, biurka i pustej szafy na dokumenty – nie zostało nic. Naprzeciwko, w dużym pomieszczeniu, podzielonym na ciasne robocze klitki, oddzielone jedna od drugiej niskimi plastikowymi ścianami, także jest pusto. Na niskich jednakowych biurkach i ergonomicznych krzesłach niepostrzeżenie gromadzi się kurz. Po podłodze walają się zapomniane teczki, spinacze, kartki, wypadło nawet kilka wizytówek, które podnoszę i uważnie czytam. Nazwiska na nich są mi nieznane. Rzucam je z powrotem. Próbuję sobie wyobrazić jak stąd odchodzili, usłyszeć zgiełk, krzątaninę, pożegnalne rozmowy. Zapewne przez cały czas podejrzewali, że ukrywam się w zamkniętym gabinecie i potajemnie ich obserwuję zza opuszczonych żaluzji. A mnie nawet tam nie było.
Wynieśli się. Z ulgą pozostawili za swoimi plecami tonący okręt, każdy zabrał najbardziej niezbędne – rzeczy osobiste, co lepsze materiały biurowe. Zgromadzili się przed windą, komentowali, wieść rozniosła się jak cuchnący dym po innych piętrach. Najbardziej niecierpliwi poszli schodami. Jej jednak raczej nie było wśród nich.
Jedynie ekspres do kawy ciągle stoi niewzruszenie na stoliku w kącie. Ale kubków, łyżeczek, kawy i cukru – nie ma. Napełniam go wodą i włączam. Zaczyna hałaśliwie bulgotać, wysila się, budzi się do życia, znajome dźwięki wypełniają puste pomieszczenie oczekiwaniem. Wrząca woda wypełnia jedyny plastikowy kubek, który znajduję wśród śmieci na podłodze. Upijam trochę wracając do gabinetu. Płyn zalatuje nieokreślonym zapachem lury, czyjejś ostatniej, zanim stąd uciekli. Przez chwilę nawet sobie wyobrażam, że mogę zgadnąć czyjej, ale nie mogę.
W gabinecie nie jest ani zimno, ani ciepło. Na zewnątrz pada, ale prawie nie słyszę kropel, tylko je widzę, a raczej pluskający potok ich ruchu, bezszumny w mojej wersji, jak w niemym filmie. Straszna siła, z jaką je przyciąga i zasysa grawitacja. Daleko pode mną ulica pustoszeje i ciemnieje od wilgoci. Woda w plastikowym kubku szybko stygnie, na dnie tworzy się osad niewiadomego pochodzenia.
Jeśli w ogóle ostatnio myślę o czymkolwiek, to o broszce. Nie wiedzieć czemu, jej los ekscytuje mnie o wiele bardziej niż mój własny. Kompletna bzdura! Żeby zechcieć posiadać coś tak pięknego i bezużytecznego, a potem rozstać się z nim w wyniku jakiegoś sentymentalnego i przelotnego kaprysu. Duży, wytworny kwiat z białego złota nie wychodzi mi z głowy. Jest piękny – w ten prosty i niecierpiący sprzeciwów sposób, w jaki piękno się przejawia, kiedy nie chce wyrazić niczego więcej niż samo siebie. Zdaję sobie sprawę, że to na pewno jeden z tych przypadków, kiedy różnica między kiczem i sztuką jest jedynie w cenie. I mimo wszystko jestem nim zafascynowany. Muszę go mieć natychmiast, dopóki upojenie jest wystarczająco silne, a zadawanie wszystkich, skądinąd mądrych pytań, wygląda małostkowo. Kręcę się jak głodny wilk wzdłuż witryny sklepu jubilerskiego. Jestem spóźniony na spotkanie, kolejne, ze zgraną szajką moich wierzycieli. Wyobrażam sobie wzburzone bulgotanie ich głosów, chłodne znużenie ich adwokatów. Oni wszyscy są zajętymi ludźmi. – Dama niewątpliwie będzie oczarowana – zaznacza z uśmiechem sprzedawca umieszczając kwiat w gniazdku z czerwonej satyny. Wieczko zamszowego pudełeczka zatrzaskuje się miękko. Dama – oczywiście. Za podobnym szaleństwem koniecznie musi stać jakaś dama. Oszczędzam sobie satysfakcji z odpowiedzi, że nie ma żadnej damy. Tylko zdezorientuję biednego człowieka. Przecież dla mężczyzny piękno nie jest celem, a tylko karta przetargową. Uśmiecham się również i wsuwam pudełeczko do kieszeni razem z kartą kredytową. Po wyjściu ze sklepu, wyrzucam niepotrzebną już kartę do pierwszego kosza na śmieci.
Z nastaniem nocy coraz bardziej czuję się jak złodziej. Siedzę po ciemku na kanapie, nie zapalam lamp, nawet mój oddech jest nieuchwytny. To odczucie wypełnia mnie drżeniem, które stopniowo zamiera. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu jestem. Strażnik wpuścił mnie z litości. Nie zadali sobie trudu, by zmienić ochronę. Dziwna taktyka – żeby liczyć na uczciwość niewypłacalnego dłużnika.
Kobieta pracuje w jednej z klitek naprzeciwko, drugiej z lewej po prawej stronie, w pierwszym rzędzie. Wprowadza dane z faktur do komputera, po czym pozostawia je, aby odpowiedni program je posortował i przesyłał dziewczynie z sąsiedniej klitki. Ona jest lekko po czterdziestce i robi to całymi dniami nie narzekając, czasem jest nawet w dobrym nastroju – nuci sobie, innym razem, dwa dni pod rząd przychodzi do pracy w tej samej spódnicy – coś, na co młodsze kobiety w biurze nigdy by sobie nie pozwoliły. Ma na imię Iwanka. Prymitywne, męskie imię, nieumiejętnie przerobione tak, żeby pasowało i dla kobiety. Ona jednak nie reaguje, kiedy zwracają się do niej o wiele bardziej kobiecym „Wania”. Tak w ogóle wykonuje swoją pracę sumiennie, zdarza się, że popełni drobne błędy, które szybko poprawia. Jest mężatką, z jednym dzieckiem. Zdaje się to wszystko, co o niej wiem, kiedy postanawiam zaprosić ją na kolację.
Iwanka przyjmuje zaproszenie bez widocznego zdziwienia i bez wahania. Kto wie, może przerabiała podobny scenariusz między dwiema fakturami, w kręgu nieszkodliwych fantazji: jeśli on tak, to ja tak. Jeśli mnie zaprosi, przyjmę. Jeśli mnie pocałuje, nie będę się szarpać. Jeśli da mi pieniądze, wezmę je. Tylko że ja nie mam zamiaru ani jej całować, ani dawać jej pieniędzy. Nie odczuwam potrzeby robienia planów. Chcę po prostu spędzić jeden, mniej więcej przyjemny, wieczór w towarzystwie kobiety, która nie pociąga mnie szczególnie, ale też zależy ode mnie na tyle, żeby mi nie wykręcać różnych głupich babskich numerów. Dlatego ograniczam się tylko do zaproszenia. Podkreślam, że kolacja będzie ściśle służbowa, co jednak brzmi jak najpodlejsze kłamstwo. Czyżbym miał usiąść, by rozważać przyszłość i tak już zrujnowanej firmy z jakąś prawie sekretarką? Chyba nie jest aż tak naiwna, żeby mi uwierzyć. Ale jak inaczej jej wyjaśnić, że i ja czasem odczuwam pragnienie zjedzenia kolacji z kobietą, która nie jest moją kochanką, ani przyjaciółką, a praktycznie jest nieznajomą kobietą, której jutro będę zmuszony zabrać bloczek faktur i komputer i wyrzucić ją na ulicę, gdzie za niedługo sam wyląduję?
Zjawia się w restauracji punktualnie. Z zadowoleniem zauważam, że za wyjątkiem prostej sukienki i trochę bardziej jaskrawej pomadki, nie dołożyła szczególnych starań, żeby mi się spodobać. Wygląda na lekko zmieszaną, ale i jakoś radośnie podnieconą. Od razu wyjaśnia przyczynę: od dawna nie wychodziła, z pracy zawsze biegła do domu. A i z mężem nie mogli sobie na to pozwolić. Jej szczerość jest czarująca. Ja także nie mogę sobie na to pozwolić i z pewnością jeszcze długo nie będę mógł. Nie mówię jej o tym. Zamiast tego napełniam jej kieliszek, potem też swój. Pijemy za przyszłość.
Cały wieczór Iwanka mówi głównie o swojej córce, która uczy się w szkole baletowej. Jest bardzo dobra, bardzo pracowita. Wróżą jej duży sukces. Milczę, potakuję zachęcająco, zupełnie nie znam się na balecie, dlatego nie pytam. Swojego bezrobotnego męża wspomina jeszcze tylko raz. Od dawna jest bezrobotny? – interesuję się. – Od lat – wzdycha tak, jakby on był nieuleczalnie chory, wręcz nieboszczyk, którego nawet nie warto wspominać. Być może oczekuje ode mnie, że coś jej zaproponuję, że sprawię cud, na który od dawna przestała mieć nadzieję, ale ja znowu pogrążam się w milczeniu. Na pewno zadaje sobie pytanie, po co właściwie ją tu zaprosiłem. Nie mogę jej pomóc. Sam też nie wiem.
Przy deserze palimy po papierosie. Dym owija jej włosy bladoszarawym welonem, opada przed twarz, ona cierpliwie odsuwa go ręką. Jej twarz jest szeroka, spokojna, z matowymi odblaskami. Oczy obserwują mnie bez zbędnej wyrazistości. Zadowolenie sytego powoli toruje sobie drogę przez jej ociężałe ciało, które się rozluźnia, wkrótce nadejdzie i sen. I wtedy robię coś, czego nie przewidziałem, do czego nawet nie sądziłem, że jestem zdolny. Wyjmuję pudełeczko z broszką i podaję jej przez stolik. – Dziękuję – mówię – za cudowny wieczór. Ona je otwiera, dosłownie zapiera jej oddech, widzę go jak zamiera w gardle. Usta drżą pod wyblakłą już pomadką. – Jest przepiękna – szepcze półgłosem. Przypomina mi bohaterkę z tego samego niemego filmu, w którym zbyt długo żyję. „Przepiękna” wyraźnie artykułują jej usta, spojrzenie rozbłyska i zatrzymuje się na mnie, oświetla mnie jak reflektor. Prezent jest zbyt drogi, żeby go przyjęła, zbyt drogi, żeby odmówiła. Chowa go do torebki. Zdecydowała. Jest gotowa na wszystko. Płacę rachunek i zamawiam taksówkę, która odwiezie ją do domu.
Sam w gabinecie, wyciągnięty na niewygodnej kanapie, przewijam tę scenę wciąż od nowa. Próbuję zajrzeć zza jej ramienia, żeby zobaczyć jej oczami bezwstydną rozkosz klejnotu, jak i milczącego mężczyznę z naprzeciwka, nad którego głową jak aureola unosi się cień porażki. Dopiero co pozbył się ostatniej już kosztowności i nie zrobił tego bez bólu. Ale niech przynajmniej da to sam, dobrowolnie. Pozostałe i tak mu wezmą. Jednak po oddaniu nie czuje się szczęśliwszym. Przeciwnie, żałuje. Czuje się bezpowrotnie lżej bez swojej broszki. Czy mógłby posunąć się tak daleko, aby zażądać jej z powrotem, powiedzieć, to był tylko głupi żart? Wtedy – nie, teraz – tak. Tym bardziej, że nie ma szans, żeby zobaczyć ją kiedyś przyozdobioną broszką, nie i z tym imieniem, nie i w tych tak zwyczajnych ubraniach. Okoliczności zmuszają go do bycia hojnym i ona z tego korzysta. Lepiej jej, niż wierzycielom. Iwanka ze złotym kwiatem. Ból pozostawia ledwie zauważalny ślad na jego rysach, uśmiecha się jak porażony prądem. Eee, może się złościć sam na siebie. Ona nie zauważa. Jest zbyt zachwycona kolacją, winem i nową zdobyczą, żeby zauważyć. On dyskretnie wsuwa pustą dłoń do pustej kieszeni.
Jest mi zimno. Deszcz przestał padać. Obchodzę gabinet, mierzę jego długość krokami, potem szerokość, potem przekątną. Dobrze, żeby człowiek znał wymiary tego, co traci. Mógłbym przenieść się tu na zawsze, kanapa i woda z ekspresu do kawy zupełnie mi wystarczają. Będę niczym pustelnik w ogromnym budynku, pełnym dziesiątek biur. Będę słuchał jak pracują, jak stukają po klawiszach komputerów, jak rozmawiają przez telefony, jak brzęczą drukarkami, faksami, klimatyzatorami. Egzotyczna muzyka ich pracy, którą opanowali do perfekcji. Będę się za nich modlić, jak trzeba złożę ofiarę temu nieznanemu bóstwu, które chroni mężczyzn w krawatach i kobiety, które delikatnymi palcami przerzucają kartki niezliczonych bloczków faktur, jakby dotykały kruchych płatków rzadkich kwiatów. Nie będą musieli mi dziękować, ani nawet wiedzieć, że istnieję.
To bzdury, oczywiście. Uboczne skutki osamotnienia, które z jednakową siłą porządkuje myśli i mąci uczucia. Znów zaczynam odczuwać głód, silniejszy niż przedtem, i tym razem chyba mi się nie uda stłumić go papierosami. Wszystko skończyło się cztery dni temu, ale żołądek odmawia zrozumienia. Przeważnie ludzie dążą do tego, aby zacząć w czystości, ale ja jestem dalece skromniejszy w swoich życzeniach: chcę skończyć w czystości, nic więcej. I rzeczywiście, wokół mnie jest tak czysto, jak nie przypominam sobie, żeby kiedyś było, z całym tym bałaganem, ze wszystkimi rozrzuconymi na podłodze śmieciami. Jest czysto i robi się coraz czyściej, ściany stają się jaśniejsze, okna stają się bardziej przezroczyste, oddycham coraz lżej i lżej. Soki żołądkowe, które buntuje głód, rozpuszczają mnie od środka i niepostrzeżenie się topię. Wkrótce zniknę całkiem. Z nastaniem nocy będę tylko ciemną sylwetką, widmem bez tożsamości.
Wykorzystuję skąpe zamierające światło, aby obejść ostatni raz klitki po przeciwnej stronie. Wyobrażam sobie wiatr, który przegania rozrzucone teczki i kartki po tej ziemi niczyjej. W powietrzu kłębi się kurz, tańczą kłębki popiołu, plastik pęka. Gra ckliwa muzyka, sama w sobie wystarczająca do wyciśnięcia nieoczekiwanej łzy z suchego oka widza. Jakiś Ennio Morricone, na przykład. Niemy film idzie do diabła. Sprawdzam ich biurka jedno po drugim. Szuflady. Szafki. Jak w klasie opuszczonej przez uczniów na czas wakacji. W pośpiechu podzielenia się tym, co do nich nie należy, może zapomnieli coś swojego. Oni już nie są moje, ale ja wciąż jeszcze jestem ich. Jak troskliwa matka. Jak ojciec, srogi i bezradny.
W końcu docieram do jej biurka. Iwanka. Kobieta o męskim imieniu i złotym kwiatem w klapie. Otwieram szufladę. Jest pusta, z wyjątkiem aksamitnego pudełeczka. Broszka jest w środku, nietknięta. Białe złoto wita mnie stalowym blaskiem, jednym-jedynym, potem ciemnieje. Zamykam pudełeczko, kładę je na miejsce. Zupełnie się ściemniło, już nic nie widzę.
Nie śpieszę się, by odejść. Nie dlatego, żebym nie miał dokąd iść – człowiek zawsze ma dokąd iść. Po prostu potrzeba mi jeszcze trochę czasu, żeby przerwać nić, żeby zmniejszyć ranę do gorącego, pulsującego punktu, żeby pogodzić się z myślą, że wszystko to nie zniknie razem ze mną. Moja własna słabość upaja mnie i uspokaja. Gdzie jestem – pytam siebie, jak lekarz pyta pacjenta, żeby sprawdzić czy jest przytomny. Nie mogę odpowiedzieć.
Schodzę po schodach równym krokiem nie licząc pięter. Lampy w foyer świecą zielonkawo, jakbym był na dnie oceanu. Oddaję swoje klucze strażnikowi. Proszę je przekazać – mówię – nowym właścicielom, jak przyjdą jutro rano. – Nie jutro – poprawia mnie strażnik i pokazuje mi duży zegar ścienny w głębi – jeszcze dzisiaj. Rzeczywiście. Młode godziny prawie przeleciały, chociaż dla strażnika wcale nie są młode, ponieważ są jego normalnym czasem pracy. Ściskamy sobie dłonie. Otwiera mi drzwi. – Tak mi przykro – mówi zamiast do widzenia. Wychodzę na zewnątrz, klucz z powrotem przekręca się w zamku.
– A mnie nie – rzucam w ciemną przestrzeń głośno i jasno, gdzie nikt więcej nie może mnie usłyszeć.
Przełożyła z bułgarskiego: Eliza Małecka
Redakcja: dr Mariola Mostowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz