Idziemy wśród wysokich ostrych i suchych traw, spalonych sierpniowym słońcem. Pola kukurydzy zostają za nami.
– Nazrywamy sobie wracając – postanawia Bobczo.
Jest cichym liderem naszej małej grupy. Jest na tylko troje: Marion, Bobczo i ja. Trawy położyły się pokotem. Grube, pękające słomki kłują nas nawet przez trampki. Po jeszcze półgodzinie chodzenia nasze gołe nogi są całkowicie odrapane.
Na pomysł, żeby pójść do sąsiedniej wioski, ponieważ tam jest Internet, wpadł oczywiście Bobczo. Marion słucha go we wszystkim. Ja z kolei wlokę się z nimi, bo nie mam nic innego do roboty. Jest strasznie gorąco. Pagórki są nanizane jeden po drugim, górka-dolinka, górka-dolinka i tak aż do lasku, za którym znajduje się wieś. Prawie nie rozmawiamy ze sobą. Tylko Marion, z nierozłącznymi słuchawkami w uszach, wygina się i fałszywie podśpiewuje jakąś głupią piosenkę, której słucha.
– Marion, przestań! – mówię ostro.
Nie słyszy mnie, albo właśnie dlatego, że słyszy, dalej podryguje jeszcze okropniej. Wyrywam słuchawki z jej uszu, patrzy na mnie z osłupieniem.
– Czego chcesz?
– Żebyś przestała. Z boku wyglądasz jak nienormalna, wprost może się człowiekowi zebrać na wymioty.
– A tobie co to przeszkadza? – pyta bezczelnie Marion.
– Przeszkadza mi.
Spoglądam na Bobcza. Stoi kilka kroków od nas i grzebie czubkiem buta w spopielałej ziemi. Nie ma zamiaru się wtrącać. Marion znowu wkłada słuchawki do uszu, ale przestaje się wyginać. Ruszam naprzód. Żebyśmy dotarli szybciej, żebym mogła uwolnić się od tych dwoje. Jeśli będzie trzeba jestem gotowa wrócić sama autobusem.
Marion w ogóle nie jest moją najlepszą przyjaciółką. Ale jest jedyną, którą mam tutaj, na wsi. Dom dziadka i jej sąsiadują ze sobą. Jej prawdziwe imię to Mariana. Marion to wymysł jej matki, która jest tłumaczem francuskiego. Nazywa się ciocia Saszka i przetłumaczyła „dziesiątki”, jak lubi podkreślać, francuskich książek, które stoją upchane na dwóch półkach w ich kuchni i zbierają kurz. Za to Marion nie mówi ani słówka po francusku. Ciocia Saszka znosi to ciężko. Raz, kiedy była młodsza, pojechała do Paryża. Wciąż o tym opowiada, wzdycha oh i ah, jak to było pięknie, jakie miasto, jaka kultura. Nawet coś miała z jakimś francuzem, mogła tam zostać, gdyby zechciała, ale ponieważ była głupia, wróciła.
– A mogłam być Francuzką – wzdycha Marion.
– Tak, ale to nie byłabyś ty.
Ciocia Saszka mierzy mnie szczególnym, niedwuznacznym spojrzeniem. Jasne. Więcej nie będę się odzywać. Lepiej poczekam, aż opowie po raz setny jak – kiedy wybierała się do Paryża – zamówiła sobie jakiś tam kapelusz, który był ostatnim krzykiem tutejszej mody, tylko że jak go nałożyła i wyszła na spacer po paryskich ulicach, nikt takiego nie nosił i wszyscy się na nią gapili, bo – jak się w końcu zorientowała – w Paryżu moda na takie kapelusze już dawno minęła.
Nie wiem co jest tak śmiesznego w tej historii, ale po niej ciocia Saszka niezmiennie wybucha swoim drobnym neurotycznym śmiechem. Marion i ja z grzeczności też się podśmiewamy. Tylko Bobczo nie reaguje w żaden sposób. Jemu jednak jest wybaczone: tego lata po usilnych namowach cioci Saszki dał się tu zaprosić, gdyż Marion zawaliła egzaminy wstępne na uniwersytet i ktoś musiał ją pocieszyć. Bobrzo wielkodusznie zgodził się strwonić tydzień swojego życia na ten cel. Marion piekielnie leci na niego, ale oficjalnie twierdzi, że są po prostu przyjaciółmi.
– Dzieci, zostawiam was – ogłasza ciocia Saszka i rusza po schodach do swojego tak zwanego „gabinetu”. Białe bawełniane spodnie dramatycznie opinają jej potężny tyłek. – Tłumacz nie ma czasu na odpoczynek, nawet gdy jest za miastem.
Ona nigdy nie mówi „na wsi”, zawsze „za miastem”. To nic, że chodzi o jej rodzinny dom.
Słońce już od dawna wypaliło nam mózgi, kiedy przemierzaliśmy ostatni już pagórek. Jak im zaproponowałam, byśmy wyruszyli wcześnie rano, aby uniknąć popołudniowego upału. Bobczo i Marion oświadczyli, że wstawanie o takiej porze byłoby absurdem, i w ogóle o czym ja mówię, czy oszalałam. Skutek jest taki, że Marion ledwie się wlecze, ale jest jej wstyd poprosić o odpoczynek. Niech tam, nie będę jej pomagać, sama sobie jest winna. Bobczo udaje, że nie widzi. Lubi ją dręczyć. Jakbym była na jego miejscu, też by mi się podobało, pomimo tego, że tak w ogóle, go nie znoszę.
Jednak po zejściu w dół stwierdzamy, że wieś wcale nie jest tak blisko. Przed nami rozciąga się ogromne równe pole, ocienione rzadkimi drzewami i niskimi krzewami. Lasek wygląda na beznadziejnie daleki. Nikt nie mówi ani słowa o powrocie.
– Widziałaś? – pyta niespodziewanie Bobczo.
Z początku nie odpowiadam – nie dopuszczam, żeby pytanie było skierowane do mnie, ale ponieważ Marion nadal słucha muzyki i go nie słyszy, pytam ze swej strony:
– Co?
– To, kolorowe. Tam dalej. Ze szczytu wzgórza było widać całkiem wyraźnie. Było podobne do parasola.
Widziałam to, oczywiście. I też pomyślałam, że jest podobne do parasola, ale wydało mi się na tyle zwariowane, że nawet mu się nie przyjrzałam. Uznałam, że coś mi się stało z gorąca. Kto byłby na tyle pomylony, żeby przyjść akurat na to wysuszone i spieczone pole, aby wbić w jego środek jakiś tam parasol?
– Kto wie – odpowiadam bez szczególnego entuzjazmu. – Jest po drodze, zobaczymy co to jest.
Idziemy jeszcze przez jakąś godzinę, a właściwie nie jestem pewna, być może dłużej, ponieważ nikt z nas trojga nie ma zegarka. Bobczo jest wysoki i żylasty, sportowiec, chodzenie to dla niego pestka. Ja odczuwam coraz większe zmęczenie, ale mimo to mogę wytrzymać jeszcze długo. Marion natomiast wygląda żałośnie, w każdej chwili się rozbeczy. Wyłączyła muzykę i teraz może słuchać jedynie rzępolenia pasikoników, suchego trzeszczenia naszych własnych kroków i – od czasu do czasu – leniwego, ciężkiego brzęczenia jakiegoś tłustego chrabąszcza. Oprócz tego boi się małych brązowawych koników polnych, które nieustannie skaczą nam po nogach. Bardzo tępa jest ta Marion, tak tępa, że aż mi jej żal.
Nasze oczy wlepione są w parasol. Nie ma już żadnej wątpliwości, że to parasol – duży, zielono-biały parasol plażowy – otwarty pośrodku pola. Pod nim ktoś jest. Zmierzamy prosto w tamtą stronę. A i od parasola do lasu jest niedaleko.
– Czy to miraż czy mam halucynacje? – pyta retorycznie Bobczo.
Nie zwracam na niego uwagi. Za to Marion spieszy się, żeby się podlizać.
– Jeśli ty masz halucynacje, to znaczy, że ja też mam.
Nagle Bobczo ogarnięty przypływem człowieczeństwa:
– Zmęczyłyście się, dziewczyny?
– Nie – oznajmiam stanowczo. Nie cierpię jak mówią do mnie „dziewczyno”.
– Nie – odpowiada też Marion, męcząc się, by złapać oddech.
– Dobrze – kończy i zaczyna się rządzić jak naczelnik. – Zatrzymamy się tam na odpoczynek i zobaczymy kim oni są.
Parasol jest coraz bliżej. Idziemy gęsiego. Z przodu Bobczo, pośrodku ja, a na końcu wlecze się Marion. Nikt się nie odwraca, wszyscy patrzymy w tamtą stronę. Pod parasolem jest rozścielony obrus w kratkę, na którym poustawiane są plastikowe turystyczne talerzyki i sztućce dla dwojga. Pośrodku z powagą stoi bukiecik polnych kwiatów w słoiku. O parasol, prawdopodobnie dla stabilności, jest oparty duży pleciony kosz. Z boku jest pościelony koc, a na nim leży młoda kobieta w stroju kąpielowym. Czyta. Obok niej mały chłopczyk, nie więcej niż dwuletni, kucając dłubie łopatką w spieczonej ziemi.
– A niech cię – cicho woła Bobczo, zaskoczony, a być może nawet rozczulony widokiem.
Przyspieszam, staję przed nim i mówię najgłośniej jak mogę.
– Dzień dobry.
Kobieta ocknęła się. Wygląda na nie mniej zdziwioną od nas. Pośpiesznie ściąga sukienkę, która wisi na drucie parasola i naciąga ją na siebie. Jakbyśmy zastali ją nagą. Dopiero wtedy odpowiada na powitanie.
– Dzień dobry.
Dziecko odwraca się bez szczególnego zainteresowania, po czym kopie dalej.
Przybliżamy się zupełnie. Zapewne wyglądamy groźnie, gdy tak we troje sterczymy, więc kucamy i mówimy kim jesteśmy: Marion, Bobczo i ja.
– Miło mi, Iglika – mówi kobieta i podaje każdemu z nas rękę.
Zaprasza, żebyśmy usiedli na kocu. Siadamy. Marion wprost sapie z zadowolenia. Niby niechcący opiera się o ramię Bobcza. On nie rusza się, siedzi wyprostowany, jak posąg. Chyba nie jest mu kto wie jak przyjemnie.
Wyjaśniamy, że idziemy do sąsiedniej wsi z powodu Internetu. Jakkolwiek brzmi to idiotycznie, wystarczy, by człowiek spojrzał na nas, aby zrozumiał, że to prawda. Tylko tacy idioci jak my mogą się uprzeć, żeby iść w ten upał tyle kilometrów z powodu jakiegoś błahego Internetu. Iglika powoli się uspokaja. Chłopczyk podpełza do niej i rzuca się jej na kolana.
– To Emczo, Emanuił. Mój syn.
Marion od razu zaczyna się do niego mizdrzyć. Gada mu jakieś głupoty, jakby był debilowaty. Dziecko patrzy na nią przerażone i wtula się w matkę.
Iglika mówi nam, że jest z pobliskiego niewielkiego miasta. Przyjechali rano na piknik, ona, jej syn i jego ojciec. Dokładnie tak powiedziała, nie „mój mąż”, a „jego ojciec”. Jednak potem ojca nagle wezwano przez telefon, wsiadł do samochodu i popędził do miasta. Obiecał zaraz wrócić, ale ot, do tej pory go nie ma.
– Z pewnością jesteście głodni – stwierdziła. – Proszę, częstujcie się. Kanapek wystarczy dla wszystkich. Mam też butelkę wina.
Wyciąga wszystko z koszyka. Nie czekamy, by nas zachęcała, rzucamy się na kanapki jak wilki. Masło się roztopiło, ser żółty zupełnie rozmiękł. Strasznie są smaczne. Sama Iglika nic nie je. Daje tylko dziecku. Ono krzywi się, trochę kaprysi, ale mimo wszystko je.
Podczas gdy zmiatamy już ostatnie okruchy, Bobczo wyciąga swój szwajcarski scyzoryk i otwiera wino. Ponieważ nie ma kieliszków, pijemy wprost z butelki. Jest ciepłe, jak herbata, i cierpkie.
– Nie jest najlepsze – mówi Iglika, – ale kupiłam je w pośpiechu w sklepie. Normalnie, mój ojciec robi wino domowe. Wiecie, to zupełnie co innego. Ale w domu nie było. Widocznie je wypiliśmy.
Czy to od upału, czy ze zmęczenia, ale wino mocno uderzyło nam do głów. Bobczo, który do tego momentu nie otworzył ust, zaczyna opowiadać głupie kawały, które stają się coraz bardziej i bardziej świńskie. Chichoczemy, Marion najbardziej ze wszystkich. Jest mi i zabawnie i niezręcznie. Chcę spojrzeć na niego surowo, a nawet dyskretnie go szturchnąć, żeby zamilkł. Nie udaje się. Wtedy odzywa się Marion.
– Co czytasz?
Iglika podaje jej książkę. Nie przestając chichotać Marion przerzuca kartki.
– Patrzcie! To tłumaczyła moja mama.
Marion zaczyna czytać na głos. Nikt jej nie słucha. Trajkocze jakiś czas na próżno, ale gdy widzi, że mamy to gdzieś, zamyka książkę i rzuca ją na koc.
– Kompletne bzdury!
Iglika odczekuje chwilę i cichaczem wrzuca książkę do kosza. Następnie ostrożnie przyciąga do siebie chłopca, który zasnął na jej kolanach. Dopiero teraz zauważam, że Bobczo uporczywie taksuje ją wzrokiem.
– Twój mąż bardzo się spóźnia – palnął w końcu.
– On nie jest moim mężem – wzdycha Iglika. – Jest tylko ojcem Emanuiła.
– Skoro jest ojcem twojego dziecka, to znaczy, że jest twoim mężem – wtrąca się Marion.
Iglika uśmiecha się smutno.
– To nie takie proste.
– Dlaczego? – Marion nie daje spokoju.
Mam ochotę grzmotnąć ją w twarz. Ale kobieta jest cierpliwa, widać, że ma ochotę z kimś pogadać, najlepiej z nieznajomymi, jak my, co to posiedzą, posiedzą, następnie odejdą i nigdy więcej już ich nie spotka. To nic, że wcześniej zeżrą jej wszystkie kanapki i wypiją wino.
– Ponieważ nie mamy ślubu, dlatego. On jest rozwiedziony. A ściślej jeszcze nie jest, ale niedługo będzie. Obiecał mi.
– Mężczyźni to gady – filozoficznie zauważa Marion. Bobczo ją popycha i ona przewraca się na bok. Próbuje protestować, ale on popycha ją znowu i Marion milknie.
– Dlatego wezwano go do miasta. Coś z jego żoną. Pewnie powiedział jej, że chce się rozejść i teraz ona głowi się co tu wymyślić, żeby mu zatruć życie.
Zupełnie niespodziewanie Bobczo przeciąga się i łapie ją za rękę. Dziecko porusza się przez sen.
– Nie smuć się – mówi i patrzy jej prosto w oczy. – Tylko się nie smuć, proszę cię.
Iglika rumieni się i zabiera swoją rękę. Marion rozdziawia ze zdumienia usta.
– Chodźcie, idziemy – podnoszę się. – Mamy jeszcze spory kawał drogi. A i zaczęliśmy się naprzykrzać.
– O, nie! – ucina Bobczo. Ty idź, jak chcesz. My się tu dopiero teraz zabawimy.
Mówiąc to wyciąga z jakiejś niewidocznej kieszeni w spodniach paczkę trawy i kilka papierowych bibułek, które rozsypują się po kocu. W ułamku sekundy skręca dwa dżointy, kilka razy pociąga z jednego i podaje go Iglice. Ona się waha.
– Nigdy nie paliłam... czegoś takiego – mówi i trwożnie spogląda na dziecko. Ono nadal śpi trzymając w ustach kciuk. Ona delikatnie wyciąga mu go z ust i przesuwa rączkę.
– Spróbuj – nalega Bobczo. – Nie ma się czego bać, gorzej ci nie będzie.
Iglika bierze skręta, pociąga i od razu wypuszcza dym.
– Nie tak, musisz zatrzymać tak długo, ile zdołasz.
Pokazuje jej jak i ona wykonuje dokładnie to samo. Ośmiela się.
– Ja też chcę – piszczy Marion.
Iglika podaje jej dżointa, Marion zasysa go, jakby to był smoczek, i zaczyna kaszleć. Śmiejemy się jak pomyleni. Bobczo nadal taksuje wzrokiem matkę. Emanuił, budzi się. Płacze. Iglika go uspokaja, daje łopatkę. Chłopczyk posłusznie ją bierze i idzie się bawić.
Przy drugim dżoincie już zupełnie się rozswawoliliśmy. W ogóle nie możemy przestać się chichotać, zwłaszcza w obecności Marion. Wystarczy na nią spojrzeć, nawet jak nic nie robi, żeby umrzeć ze śmiechu. Na twarzy ma wypisane jaka jest tępa. Chichocze nie wiedząc czego. Pewnie się cieszy, że zwracamy na nią uwagę.
W końcu wszyscy zwaliliśmy się na koc. Nie mamy na nic siły. Niebo zaczyna odzyskiwać swój niebieski kolor, po tym jak cały dzień było to białe, to perłowoszare. Ziemia jest nagrzana, sucha trawa ciepła i pozbawiona życia. Tylko pod parasolem się żyje. Ale nam się nie chce gonić cienia i cały czas przemieszczać wraz z nim. On przełazi przez koc i nasze wyciągnięte ciała, po czym powoli i uparcie odchodzi dalej. Jedynie nasze głowy pozostają w chłodzie. Pozostała część nas zlewa się z krajobrazem.
– Rozpalę ognisko.
To oczywiście Bobczo z jego postrzelonymi pomysłami.
– Z tobą jest coś nie tak – mówię mu. – Upieczemy się żywcem. Wybuchnie pożar.
– Nic wybuchnie. – upiera się. – Wiem co mam zrobić, żeby nie wybuchł pożar.
– A jak wybuchnie?
– Zupełnie maleńkie ognisko – kontynuuje, jakby mnie nie słyszał. – Będziemy siedzieć wokół niego i będziemy rozmawiać, dopóki ojciec małego nie wróci, żeby ich zabrać.
– Byłoby fajnie – odzywa się Iglika.
– A ty dlaczego nie zadzwonisz do niego? – pytam ją.
– Nie mam komórki – odpowiada zmieszana, jakby przyznawała się do czegoś wstydliwego.
– Zadzwoń z mojej – proponuje Bobczo.
– Nie znam numeru na pamięć. Mam zapisany w domu.
Leżymy tak jeszcze jakiś czas. Skądś zaczyna powiewać lekki wiaterek. Bobczo porusza się i wstaje.
– Idę do lasku po drewno.
– Pójdę z tobą.
Iglika podnosi się stanowczo.
– Dziewczyny, zaopiekujecie się Emczo, prawda? Nie będziemy długo.
– Nie ma sprawy – odpowiadam.
Tylko Marion milczy. Widocznie zasnęła.
Nie mam ochoty patrzeć na nich, jak się oddalają. Zamiast tego przekręcam się na brzuch, sięgam do kosza po książkę i wyciągam ją. Mały bawi się gdzieś w pobliżu.
– I co teraz?
To Marion. Obudziła się. Wygląda na skwaszoną.
– Nic. Czekamy.
Turla się na drugi koniec koca. Leży odwrócona do mnie plecami, zwinięta w kłębek. Przerzucam kartki książki. Jakaś niskiej próby powieść miłosna. Nie wiedziałam, że Francuzi piszą takie rzeczy. A może to z powodu tłumaczenia.
– Czy myślisz, że jestem gruba? – wypala nagle.
– Tak.
Marion odwraca się i patrzy na mnie z niedowierzaniem.
– Ty serio?
– W zupełności.
Pada plackiem na plecy i gładzi ręką swój brzuch.
– Myślałam, że jesteś moją przyjaciółką.
– Jestem twoją przyjaciółką.
– To dlaczego tak się zachowujesz?
– A ty dlaczego zadajesz mi takie pytania?
Przekartkowuję romansidło do końca. Żałosne. Okładka jest wyblakła i obszarpana. Musiało być często czytane. Wrzucam je do kosza i siadam. Emanuił stanął przy Marion, nadal z łopatką, i patrzy na nią pytająco.
– Mama?
– Nie ma twojej mamy. Porzuciła cię – odcina się złośliwie. Dziecko zaczyna płakać.
– Nie ma potrzeby, żebyś wyżywała się na nim – mówię spokojnie.
Humor mi się poprawia. Miło mi czuć, że kontroluję sytuację. Chwytam chłopca za rękę i klękamy pod parasolem. Kopiemy dołek.
– Mama zaraz wróci. A potem przyjedzie tatuś i was zabierze.
Mały się uspokaja. Grzebiemy w ziemi i śmiejemy się. Marion nie podchodzi do nas. Dąsa się. Jednak wkrótce jej mija i przyłazi. Jak już mamy dość kopania dołka, opowiadamy mu historię o wyprawie do Paryża i o nowym kapeluszu. Nie wiem, czy cokolwiek rozumie, ale Marion tak dobrze naśladuje ciocię Saszkę, że mały pęka ze śmiechu.
Wydaje nam się, że minęła cała wieczność, kiedy Bobczo i matka wracają. Ona rzuca się do dziecka i zaczyna je przytulać, jakby byli rozdzieleni cały rok. Ma sukienkę na lewą stronę, na karku sterczy metka. Bobczo stoi wyprostowany z rękami w kieszeniach. Nie przynieśli żadnego drewna.
– Las okazał się być dalej, niż myślałem – wyjaśnia. – Tak, że nie dotarliśmy. Lepiej ruszajmy, bo wkrótce się ściemni.
– A oni nie pójdą z nami? – pyta Marion.
– Nie – odpowiada Iglika, mimo iż pytanie nie jest do niej. – Będziemy czekać na jego ojca. Przecież jak przyjedzie i nas nie zastanie, umrze ze zmartwienia. A ma chore serce.
I tak, ruszamy znów we troje, Bobczo, Marion i ja. Idziemy w stronę lasu, który jakby się odsuwał się do przodu wraz z nami, gdyż odległość wcale się nie zmniejsza. Zmierzcha. Pomimo to nie rezygnujemy, by dotrzeć do wsi z Internetem. Zresztą nie mamy wyboru. Wiaterek nasila się, upał rozrzedza się i rozchodzi. Już oddycha się swobodniej. Marion znowu wsadziła słuchawki do uszu i tak pogłośniła muzykę, że aż ja ją słyszę. Odwracam się, by jej powiedzieć, żeby ściszyła i zauważam w oddali mały zielono-biały punkt, który coraz słabiej migocze w mroku. W pewnej chwili zatrzymuje się Bobczo i też się odwraca. Parasola już wcale nie widać, pomiędzy nami a nim ostatecznie zapadła noc.
– Jak było? – pytam go.
Chcę, żeby moje pytanie zabrzmiało złośliwie, ale wychodzi nijako.
– Normalnie – odpowiada Bobczo i idzie dalej.
Za nami Marion wyłączyła muzykę i wykrzykuje:
– Może zadzwonię do mamy i powiem jej, że wrócimy później?
W ogóle jej nie odpowiadamy. Ech, strasznie jest tępa ta Marion.
Przełożyła z bułgarskiego: Paulina Wciseł
Redakcja: dr Mariola Mostowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz